Yaoi Fan - Forum Literackie

Forum Yaoi Fan Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Teksty [Kto pierwszy ten lepszy!]


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 13:59, 15 Mar 2014    Temat postu: Teksty [Kto pierwszy ten lepszy!]

<center>Tekst A</center>


Warunki:
Gatunek: dramat.
Rating: +18
Pojawia się: matka, choroba, cisza

Tytuł: Australia


Piątkowy wieczór jak zawsze spędza w samotności, bezmyślnie oglądając to, co akurat leci w telewizji. Zerka na zegarek – dochodzi dwudziesta pierwsza. Za trzy godziny kolejny dzień będzie można odhaczyć jako „zupełnie bezproduktywny”.
Upija łyk piwa, gdy czuje wibracje na prawym udzie. Albo zlecenie, albo mama.
Sięga do kieszeni dżinsów i wyciąga telefon.
– Cześć, mamo – mówi, starając się by jego głos zabrzmiał tak, jakby się uśmiechał.
– Cześć, skarbie – pada wesoła odpowiedź. W tle słychać gwizd czajnika, który robi się coraz głośniejszy w miarę kolejnych słów matki: – Wiesz, mam kilka dni wolnego. Może wpadłbyś na jakiś czas do domu?
Wzdycha i upija następny łyk.
– Mamo, mówiłem ci już...
– Tak, tak, masz dużo pracy, wiem. – Czajnik przestaje gwizdać. Słychać skrzypienie drzwiczek szafki, a następnie dwa ciche stuknięcia. Domyśla się, że mama robi herbatę dla siebie i Izy. – Ale w końcu pracujesz w domu, tak? Jaka to różnica, gdzie będziesz pisał?
„Duża” – chce odpowiedzieć, ale wie, że nie może się przed nią ukrywać w nieskończoność.
– Dobrze – mówi nadal panując nad głosem. Po tylu latach każdy doszedłby w tym do perfekcji. – Przyjadę w niedzielę wieczorem. Może być?
– Oczywiście. Do zobaczenia, skarbie.
– Do zobaczenia, mamo.
***
Nie lubi przyjeżdżać do domu. Cała ta atmosfera sztuczności jest bardzo przytłaczająca. On udaje, że wszystko jest w porządku. Matka udaje, że w to wierzy. To gra dwóch aktorów, od której zależy jakość sztuki. Niestety, czasami w tej harmonii pojawia się dysonans wyciągający fałsz na wierzch, gdzie pozostawia po sobie niesmak i nieprzyjemną ciszę. Tym dysonansem jest Iza, która doskonale zdaje sobie sprawę z ich gierek, ale nie ma ochoty brać w nich udziału. Otoczonej przez wianuszek koleżanek, niezbyt rozgarniętej osiemnastolatce ciężko jest zrozumieć, że ktoś może być po prostu sam.
„Znalazłeś sobie w końcu dziewczynę?” – pyta za każdym razem, gdy tylko go widzi. I za każdym razem, gdy otrzymuje negatywną odpowiedź, mówi coś w stylu: „Wiem, że kochasz swoją rękę, ale gdybyś czasem wyszedł do ludzi, to by ci nie zaszkodziło.”
Wcale nie kocha swojej ręki. Traktuje to jako przykry obowiązek. Robi to rzadko, kiedy doprowadzony na skraj, uwalnia się od napięcia seksualnego. Gorąca woda spod prysznica kończy się, zanim on na dobrze zacznie, ale świadomość, że mógłby to robić w ciszy przeraża go na tyle, że bez sprzeciwu przyjmuje lodowatą chłostę. Kiedy wreszcie dochodzi zmęczony, obolały i zziębnięty, nie widzi różnicy pomiędzy bólem a przyjemnością. Po wszystkim czuje do siebie jeszcze większy wstręt.
***
Budzi się przerażony. Próbuje uspokoić oddech, jednocześnie odpychając od siebie czerwone, sączące się obrazy. Zdusza jęk i gramoli się w lepkiej od potu pościeli. Wstaje i chwiejnym krokiem idzie do łazienki. Stara się nie robić hałasu, jednak gdy otwiera drzwi, skrzypiący dźwięk atakuje mu uszy z taką samą agresywnością jak przebrzmiały lata temu krzyk nawiedzający go nocami. Nie zapala światła, gdy wchodzi do łazienki. Nie chce oświetlać mapy wspomnień złożonej z błyszczących blizn. Przemywa twarz zimną wodą, ale nie może powstrzymać skurczu żołądka na wspomnienie odoru otwartych wnętrzności.
***
Gdy rano spogląda w lustro ma ochotę je rozbić. Ciemne cienie pod przekrwionymi oczami wystarczająco dobrze opowiadają historie zeszłej nocy. Nie chodzi o to, że wygląda fatalnie, ale o to, że matka zauważy. Nic nie powie, jak zwykle, będzie w zamian patrzeć, wzdychać i wyciągać do niego dłoń, pewna, że jej nie widzi. Ta dłoń jednak nigdy nie opadnie na jego ramię, zamierając kilka centymetrów przed celem, zupełnie jakby dzieliła ich niewidzialna bariera uniemożliwiająca jakikolwiek kontakt.
***
Je jajecznicę udając, że czuje jej smak. Głowę pochyla nad gazetą po raz kolejny odczytując te same, pozbawione znaczenia słowa. Matka krząta się po kuchni w swoim rytmie, nucąc pod nosem ciężką do zidentyfikowania melodię. Chwilę później stawia przed nim kubek z parującą herbatą. Wie, że go obserwuje, ale nie podnosi wzroku. Nie chce tego jeszcze bardziej utrudniać.
Iza siada naprzeciwko niego i lekko trąca jego stopę swoją własną.
– Mam do ciebie prośbę – mówi, choć wcale nie musi. Jej gesty są bardzo łatwe do odszyfrowania.
– Słucham – odpowiada uprzejmie i podnosi w końcu głowę.
Ona za to patrzy na swoje splecione na stole dłonie. Przygryza wargę. Denerwuje się. Sięga po coś i kładzie na stole starą, podniszczoną książkę. Przesuwa ją w jego stronę.
– „Buszujący w zbożu”? – pyta, odczytując tytuł. – Naprawdę? Nie podejrzewałbym cię o to.
Iza prycha i zagryza mocniej wargę.
– Nie jest moja.
To wiele wyjaśnia.
– No więc? Po co mi ją dajesz? Przeczytałem ją dawno temu, jeśli o to chodzi.
– A ja nie – odpowiada opryskliwie dziewczyna, wiercąc się na krześle. – Czy mógłbyś ją za mnie zwrócić?
Odchyla się na krześle i mierzy ją wzrokiem. Jest zbyt zdenerwowana, żeby chodziło o zwykłe przetrzymanie w bibliotece.
– Czyja to książka?
– Mojego kolegi. Dał mi ją kiedyś, no wiesz, miałam przeczytać, ale kompletnie o niej zapomniałam. Teraz ją znalazłam i pomyślałam, że powinnam ją zwrócić.
Głos jej drży, robi pauzy w dziwnych miejscach, a czerwona warga całkiem ładnie kontrastuje z jasną karnacją. Przygląda jej się chwilę podejrzliwie.
– Czemu sama tego nie zrobisz? W końcu to ty ją pożyczałaś.
Iza patrzy na niego błagalnie.
– On umiera. Nie mogę... – Wciąga głośno powietrze i odwraca wzrok.
Jak dla niego zawsze była zbyt melodramatyczna. Może gdyby jej twarz nie miała tak ostrych konturów, nadawałaby się na aktorkę?
Prośba Izy jest aż nadto wymowna. Na pewno ustaliły to z matką wcześniej, bo ta druga przysłuchuje się teraz ich rozmowie. Wie to, bo stuknięcia i inne trzaski są tłumione zanim w pełni wybrzmią. Tak... Umierający dzieciak. To coś nowego. Zaczyna doceniać ich kreatywność. Zasada „inni mają gorzej” była mu wpajana od dzieciństwa za każdym razem, gdy się na coś skarżył. W teorii to miało pomagać, ale widocznie jest zbyt wielkim egoistą, by ruszył go cudzy los.
Uśmiecha się i mówi:
– Podaj adres.
***
Dwie godziny później puka w dębowe drzwi pokoju chłopaka, a po cichym zaproszeniu wchodzi do środka. Tym, co go uderza jest zapach śmierci. Nie można go zdefiniować, porównać do czegoś innego. Poza tym jest jedynym zapachem, który odbiera się wszystkimi zmysłami. Dawid siedzi w łóżku otulony błękitną kołdrą w chmury. Jest blady, łysy i bardzo szczupły, jednak nie wygląda źle. Twarz ma zwróconą w stronę okna, ale po chwili obraca się w jego kierunku i uśmiecha. Gdyby ktoś kazał mu jednym słowem określić oczy Dawida, powiedziałby „żywe”. Jasnoniebieskie i czyste jak niebo za oknem. Nawet nie wie, kiedy jego własne wargi rozciągają się w uśmiechu.
– Cześć – mówi.
– Cześć – odpowiada Dawid nieco zachrypniętym głosem.
Sięga do torby i wyjmuje „Buszującego w zbożu”.
– Jestem bratem Izy. Kazała ci przekazać.
Podchodzi do łóżka i podaje chłopakowi książkę. Ten wyciąga kościstą dłoń i zamyka ją na podniszczonej okładce.
– A więc to ona ją miała! Co za cholera, nawet się nie przyznała. Wieki jej szukałem! – Uśmiecha się szeroko, kręcąc głową. – Dałem jej ją chyba jeszcze w gimnazjum.
– Doceniam fakt, że chciałeś zaznajomić Izę z dobrą literaturą, ale to nie ten typ człowieka. Ona czyta jedynie quasi–artykuły na pudelku. Najlepsze jest to, że w nie wierzy.
Dawid śmieje się lekko i patrzy na niego z wdzięcznością.
– Dziękuję – mówi, przyciskając do piersi lekturę. – Straciłem już nadzieję, że ją odzyskam.
– Nie ma sprawy – odpowiada i puszcza mu oczko.
– Panie bracie Izy, czy ma pan jakieś imię? Chciałbym wiedzieć, komu być wdzięcznym.
Cholera, jak on tego nie cierpi.
– Bogdan – mruczy pod nosem.
– Nie lubisz swojego imienia – mówi z uśmiechem Dawid, przekrzywiając głowę by lepiej mu się przyjrzeć.
– A kto by lubił? – odpowiada, zaciskając zęby. – Matka się uparła, że jej pierworodny będzie nazwany na cześć dziadka. Bogdan. Brzmi jakby się komuś odbiło.
Dawid śmieje się na głos, dopóki ciężki kaszel nie odbiera mu oddechu.
***
Wraca do domu znacznie później niż planował. Wsiadając do autobusu nie czuje nieprzyjemnego ucisku w żołądku, a podczas jazdy nie liczy czasu i przystanków, tylko zapatruje się w okno. W rezultacie wysiada w ostatnim momencie zaskoczony własnym rozkojarzeniem.
***
Następnego dnia przemyka po domu jak cień, unikając spojrzeń i niemal namacalnego chłodu. Podchodzi do okna, ale nie wygląda na zewnątrz. Jego wzrok zatrzymuje się na szybie i na tańczących na niej kroplach deszczu. Jako mały chłopiec uwielbiał obserwować ich wyścig, zawsze wybierał jedną i ochoczo jej kibicował. Często przykładał palec do zimnej szyby i starał się „przeciągnąć” kroplę niżej, bliżej celu, jakby to w jakikolwiek sposób miało przyspieszyć jej bieg. Teraz też to robi. Wybiera jedną z większych i przykłada do niej palec, ale gdy woda wymyka się spod jego dotyku, nie goni jej, pozwala by spłynęła tylko sobie znanym tempem i szlakiem. Nawet nie wie, kiedy podejmuje decyzję, by znowu odwiedzić Dawida.
***
– Dzień dobry, Ambroży! – wita go od progu Dawid.
Staje w miejscu, niepewny jak się zachować. Czyżby chłopak go nie rozpoznał? Z jego miny musi coś wynikać, bo Dawid zaraz pospiesznie dodaje:
– Hej, po prostu chciałem ci udowodnić, że są gorsze imiona niż twoje. Jeszcze nie straciłem piątej klepki, jeśli o to chodzi.
Jego uśmiech jest szeroki jak zwykle, a oczy wydają się jaśnieć na tle zachmurzonego nieba. Kiedy na niego patrzy, wie, że przyjście tutaj było właściwą decyzją.
***
– Jakie masz plany na przyszłość? – pyta Dawid godzinę później, gdy zdążył mu już opowiedzieć o swojej pracy. Chłopak jest spostrzegawczy. Od razu wyłapał, że jej nie lubi.
– Nie zastanawiałem się nad tym – odpowiada, nie patrząc mu w oczy.
Spędził z Dawidem wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że kłamstwo w tym wypadku nie ma sensu.
– Jak to się nie zastanawiałeś? W ogóle? Rozumiem, że może nie planujesz swojej emerytury, ale chyba masz jakieś marzenia? Każdy ma.
Szuka słów jakimi mógłby zmienić temat, gdy jego myśli zaburza głos Dawida:
– Ja pojadę do Australii.
Spogląda na niego i dostrzega bijące od chłopaka szczęście. Zaczyna rozumieć o co chodziło romantykom piszącym o „radosnych iskierkach w oczach”. Wcześniej uważał ten zwrot za banalny i infantylny.
Uśmiecha się, gdy dociera do niego sens wypowiedzi Dawida. „Pojadę”, a nie „chcę pojechać”. Uśmiecha się dalej, pomimo że wie od jego matki, że to się nigdy nie stanie.
***
– Mam coś dla ciebie – mówi podczas kolejnej wizyty, podchodząc do łóżka Dawida.
– Co to? Co to?
Zauważa, że chłopak przygryza wargę w zupełnie inny sposób niż Iza. Łapie ją zębami na chwilę i puszcza, by ją oblizać koniuszkiem języka. U niego ten gest oznacza ciekawość, a nie zdenerwowanie. Patrzy na to przedstawienie w rozbawieniu i w końcu sięga za siebie i rzuca w kierunku chłopaka wielkiego, gumowego, czarnego pająka.
– Z pozdrowieniami z Australii.
Dawid śmieje się lekko i bawi pająkiem przez chwilę. Następnie kładzie go sobie na łysą głowę, przez co gumowy potworek przypomina marną imitację dredów.
Patrzy na niego, na jego uśmiechniętą pewną siebie minę i zawadiackie ruchy pozbawionymi włosów brwiami. Nie może się powstrzymać.
– Wyglądasz jak tasiemiec.
Oboje wybuchają śmiechem, tym razem nie przerwanym przez duszący kaszel.
***
– Uszanowanie, Falisławie.
Chichocze pod nosem.
– Jest w ogóle takie imię?
– Wikipedia mówi, że tak – odpowiada z uśmiechem Dawid, sprawdzając coś w laptopie.
– Kiedy ci się to znudzi? – pyta, siadając w nogach łóżka. Ten wstęp jest już początkowym rytuałem ich spotkań i w sumie z niecierpliwieniem oczekuje każdego kolejnego przejawu pomysłowości Dawida.
Grzebie w torbie w poszukiwaniu książki, gdy dociera do niego odpowiedź:
– Kiedy przestaniesz mnie odwiedzać.
Podnosi się i przygląda Dawidowi ze zdziwieniem.
– Dlaczego miałbym przestać cię odwiedzać?
Chłopak nie patrzy na niego, dalej wystukując coś na klawiaturze laptopa.
– Każdy przestaje. Oprócz ciebie odwiedziła mnie tylko jedna znajoma i uciekła jak oparzona, gdy tylko mnie zobaczyła. Dziwne, jakbym umierał czy co.
Dawid w końcu zerka na niego i puszcza mu oczko, uśmiechając się zadziornie. Ta lekkość w tonie chłopaka uderza go mocniej, niż mógłby się tego spodziewać.
– Cóż, ja ci tak łatwo nie odpuszczę. Będziesz mnie jeszcze kijem przeganiał.
Stara się panować nad głosem, ale chyba mu się to nie udaję, bo Dawid znowu wraca do przerwanej czynności.
– Nie obiecuj czegoś, czego nie jesteś pewny – mówi wciąż na niego nie patrząc. – Na pewno masz swoje sprawy, pracę, znajomych...
– Nie – przerywa mu, a jego ostry ton zwraca uwagę chłopaka. – Nie mam znajomych, a pracę mogę wykonywać wszędzie, nawet w twoim łóżku.
Przyjemny śmiech Dawida towarzyszy mu, gdy sięga po raz kolejny do torby i wyciąga egzemplarz „Kwiatów zła” Baudelaire'a. Kładzie go na kolanach i delikatnym, czułym gestem przeciera okładkę. Gdy przeglądał swoje zbiory wieczorem poprzedniego dnia był w lekkim szoku natrafiając właśnie na tę książkę. Zapomniał o niej, mimo że kiedyś uważał ją za najcenniejszą rzecz w swoim dobytku.
Słyszy chrząknięcie.
– Co to?
Uśmiecha się i podnosi książkę tak, by Dawid mógł przeczytać tytuł z okładki. Mruży oczy i po chwili na jego twarzy także zakwita uśmiech.
– Poczytasz mi?
Patrzy na niego zdziwiony.
– Masz problemy ze wzrokiem?
Dawid parska.
– Musisz być od razu niemiły? Po prostu lubię słuchać twojego głosu.
Dziwi się nieco, ale nie oponuje. Otwiera książkę na chybił trafił i czyta:
By Syzyfowy dźwigać głaz,
Trzeba nie lada dzielności.
Chociaż nam nie brak pilności,
Sztuka jest długa, krótki czas. *
Podnosi wzrok i widzi spojrzenie Dawida utkwione w jakimś nieistniejącym punkcie daleko przed nim. Wygląda w tej chwili jak dojrzały mężczyzna, którym nigdy nie będzie.
W momencie, gdy zaczyna besztać się w myślach za zły wybór wiersza, Dawid odnajduje jego dłoń w zawiłościach pościeli i mówi poważnym głosem:
– Czytaj dalej.
Czyta.
***
Kolejny tydzień mija mu bardzo podobnie. Noce przeżywa w samochodzie pełnym trupa, krzycząc wniebogłosy, póki się nie obudzi. Czasem śmierć tylko patrzy na niego pustym oczodołem, innym razem wylewa mu na kolana kolorową zupę z trzewi. Wszystko sprowadza się do krwi, tkanek i spływającej po policzku gałki ocznej. Kto by pomyślał, że ścięgna mogą się ciągnąć tak jak guma do żucia?
Za dnia jest jak duch. Najczęściej mija się z matką i Izą, nie rozmawiają na temat Dawida i tego, że codziennie go odwiedza, ale wie, że bardzo się z tego cieszą.
O piętnastej stoi przed drzwiami mieszkania chłopaka. Jego nawyk punktualności, mimo że nie uzgadniali wcześniej godziny odwiedzin, bardzo bawi Dawida. Porównuje go do Małego Księcia oswajającego lisa. Cóż, coś w tym jest.
Codziennie ma inne, przedziwne imię, a Dawid odmawia nazywania go inaczej niż to sobie ubzdurał. Rozmowa często schodzi na temat Australii, którą chłopak wychwala pod niebiosa, niezrażony wszelkimi próbami obrzydzenia mu jej.
Codziennie także czyta Dawidowi kilka wierszy Baudelaire'a, powtarzając ulubione fragmenty. Czasem zastanawia się czy starczy im czasu, żeby przeczytać je wszystkie.
Pani Helena, matka Dawida, zawsze przytula go na powitanie i na pożegnanie, szepcząc mu w kołnierz ciche „dziękuję”, z którego nie zrezygnowała pomimo jego upomnień. Zawsze też wstawia wodę na herbatę, dopiero, gdy wejdzie. Wie, że kobietę przeraża wizja, że mogłaby ją kiedyś zaparzyć dla nikogo.

Aniele pełen ładu, czy ty znasz te lęki,
Wstyd, wyrzuty sumienia, napady niemocy
I niejasne koszmary tych straszliwych nocy,
Co ściskają nam serce kleszczami udręki?
Aniele pełen ładu, czy ty znasz te lęki?**
Przerywa w połowie, ale nie może oderwać wzroku od przeczytanych słów, zupełnie jakby czytał ten wiersz po raz pierwszy, a nie setny. Trwa w zawieszeniu utkanym z ciszy i próżni. Nie dociera do niego skrzypienie łóżka, ani ciężar drugiego ciała, pod którym ugina się materac po jego lewej stronie. Dopiero chłodna, szczupła dłoń zamykająca się wokół jego własnej pomaga mu wrócić do rzeczywistości.
– Już dobrze – szepce Dawid, nieco wzmacniając uścisk.
– Nie – odpowiada wpatrzonym w niego, pełnym troski oczom. – Nie jest dobrze. Nigdy nie będzie.
– To nie była twoja wina. Iza mówiła, że to był wypadek.
Przymyka oczy, bo czuje, że go zdradzą, jak zawsze zresztą. Chciałby w to uwierzyć. Tak bardzo chciałby uwierzyć temu jasnemu spojrzeniu i delikatnej dłoni muskającej jego policzek.
– Musisz sobie wybaczyć. Musisz zacząć znowu żyć. – mówi mu spokojny głos, dłoń ściskająca jego dłoń, palce wędrujące po jego twarzy.
– Zabiłem własnego ojca – odpowiada z mocą. – Czegoś takiego nie można sobie wybaczyć.
– To był wypadek – powtarza stanowczo Dawid, a on ma ochotę wyć.
Gwałtownie wstaje. Porzuca azyl z dłoni i oczu. Nie może. Nie może.
– To ja prowadziłem – mówi w końcu cicho, stojąc tyłem do Dawida. – Jechałem za szybko, upominał mnie, ale nie słuchałem. Droga była tak cholernie śliska… Wiedziałem, że wjedziemy w drzewo. W ostatniej chwili skręciłem i to on oberwał. – Oddycha spazmatycznie, ale nie przestaje wyrzucać z siebie słów: – Powinienem był przyjąć uderzenie na siebie. Gdybym nie był takim tchórzem, on by żył. Powinienem przyjąć uderzenie na siebie. Powinienem.
Jakby z oddali dobiega go cichy głos Dawida:
– A co właśnie teraz robisz, jeśli nie to?
Oddech mu zamiera, jest pewny, że krztusi się powietrzem. Cholera, myślał, że ból już się wyczerpał tak jak wyczerpało życie.
Gdy znowu się do niego odwraca, widzi tylko rozmazane kontury. To takie dziwne. Nie płakał nawet na pogrzebie.
Palce Dawida znowu odnajdują jego dłoń, zaciskają się na niej i ciągną w dół. Nie opiera się. Wraca na swoje poprzednie miejsce i pozwala się objąć.
– Nic nie poradzisz na to, że jesteśmy wyposażeni w instynkt samozachowawczy. – mówi spokojnie Dawid, uśmiechając się i zbierając palcami jego łzy. Robi to tak delikatnie, jakby chciał rozebrać go ze smutku. – Gdyby zaatakowało nas stado rozwścieczonych zombie, nawet bym się na ciebie nie obejrzał.
Nie wie kiedy to się dzieje, ale zamyka jego usta swoimi, zanim do końca wybrzmiewa ostatnie słowo. Odsuwa się, gdy dociera do niego co robi. W jasnych oczach Dawida odbija się jego przerażenie, ale nie ma szansy zareagować w żaden sposób, bo cudze wargi znowu odnajdują drogę do jego ust. Obcy język otwiera je z taką łatwością jak jedna z podciętych gałęzi otworzyła czaszkę ojca. Całuje go łapczywie, przypominając mu jak łapczywie łykał powietrze zakleszczony pomiędzy kierownicą a fotelem. Jednak, gdy czuje pękającą pod wpływem nacisku zębów skórę i wypełniający usta miedziany smak, odsuwa się z obrzydzeniem. Ma ochotę zwymiotować. Patrzy na Dawida, na pokryte szkarłatem wargi, które nie powinny należeć do niego. Tym razem nic nie krępuje mu ruchów, więc ucieka tak szybko jak może.
***
Tej nocy ojciec nie jest krwawą miazgą. Sen urywa się w momencie, w którym powinien zacząć go namawiać by zwolnił, jednak tym razem nie przekracza dozwolonej szybkości, nie jadą też lasem, a pustynią pełną granatowego piasku. Ojciec uśmiecha się, a dłoń, którą trzyma na jego kolanie, nie dygocze w pośmiertnych skurczach.
Budzi się w środku nocy, pościel jest mokra od potu, ale jego serce wybija rytm, który w porównaniu z wcześniejszym można określić jako „spokojny”.
Zapala światło w łazience i przygląda się swojemu odbiciu długo i namolnie, jakby szukał czegoś, czego nie potrafi nazwać. Gdy wydaje mu się, że to znalazł, kiwa głową i wraca do łóżka. Po raz pierwszy od pięciu lat przegapia wschód słońca.
***
Cały ranek spędza na wertowaniu swoich starych książek. Potem przegląda szuflady, do których nikt nie zaglądał od lat. Coś ściska jego serce, gdy natrafia na srebrny, zepsuty zegarek – urodzinowy prezent od ojca. Kilka dni później niechcący na niego nadepnął, ale nie wyrzucił go, mówiąc w zamian wszystkim, że mu się zgubił.
***
Przechodząc obok kuchni dostrzega siedzącą przy stole matkę. Jest nieruchoma, zwrócona do niego tyłem, zasłuchana w jakąś smętną, sączącą się z radia melodię. Po cichu się do niej zbliża, a kiedy stoi tuż za jej plecami, wyciąga dłoń. Po chwili wahania upuszcza ją na matczyne ramię. Kobieta drga gwałtownie, jakby wyrwana ze snu i obraca się w jego stronę otwierając usta w szoku. Uśmiecha się do niej lekko, a matka nabiera głośno powietrza.
– Synku, mój synku – szepcze.
Następnie przyciąga go do siebie i całuje każdy dostępny fragment jego twarzy. Klęka przy niej i pozwala jej się tulić, jakby tak naprawdę nic się nie stało.
***
Nie wie czy to dobry pomysł, jednak zdecydowanie zmierza w kierunku kamienicy, w której mieszka Dawid. Masa myśli kłębi mu się w głowie, wirując i mieszając się ze sobą, tworząc zupełnie nowe znaczenia. Powinien mu podziękować, tego jest pewien.
Mija róg, za którym znajduje się kamienica i staje jak wryty. Przed budynkiem stoi karetka. Zanim zdąży zareagować, samochód rusza, jednak wolno, bez sygnału.
Co to znaczy? Że przyjechali i nikogo nie zabrali? Czy też zabrali, ale...
O cholera.
Biegiem rusza w stronę kamienicy, przepychając się przez grupkę ciekawskich bab komentujących całe zajście. Przeskakuje po dwa, trzy stopnie naraz. Gdy w końcu wbiega na siódme piętro, nie może złapać oddechu, a kłujący ból w klatce piersiowej jeszcze bardziej potęguje dyskomfort. Jednak, gdy dostrzega uchylone drzwi mieszkania Dawida to nie ma najmniejszego znaczenia. Wchodzi do środka, od razu kierując się do właściwego pokoju. Serce wali mu jak oszalałe, ale jest pewien, że wysiłek ma w tym najmniejszy udział. Naciska klamkę i wchodzi do jasnego pokoju. Jego wzrok przykuwa drobna postać siedząca w łóżku z laptopem na kolanach. Dawid patrzy na niego rumieni się nieznacznie, ale on tego nie dostrzega.
– Jesteś… jesteś tutaj – wyrzuca z siebie trzęsącym się głosem.
– A gdzie niby miałbym być? – odpowiada Dawid, uśmiechając się i marszcząc brwi.
– Myślałem... – zaczyna i śmieje się lekko z własnej głupoty. – Myślałem, że pojechałeś do Australii beze mnie.

KONIEC

* „Pech” (fragment) Charles Baudelaire, tłum. Maria Leśniewska
** „Potworność” (fragment) Charles Baudelaire


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 14:04, 15 Mar 2014    Temat postu:

<center>Tekst B</center>

Warunki:
Gatunek: mit/legenda
Rating: +12
Pojawia się: woal, małpka, zakapturzony człowiek

Tytuł: Z powstania Helian: Opowieść o początku


Słuchaj, dziatwo, co rzecze starzec, który wiele przeżył lat. Ba, wieków! Słuchaj opowieści o dniach, gdy słońce świeciło i kolorowy był w jego świetle świat... Słuchaj o czasach, gdy ludzie żyli niedbale, mając wszystko i nie doceniając niczego. Nie bojąc się nikogo oraz o nic nie dbając...

W tych czasach – a kiedy to było, któż wie...? – żył to chłopiec o imieniu Piotr. Mieszkał w niedużym kraju na wschodzie Europy, zwanym Polską. Jego rodzina miała mały domek na obrzeżach miasta Rzeszowa. Były to czasy powolnego wzrostu gospodarczego kraju, gdzie podstawowym środkiem płatniczym był pieniądz, a normą – dążenie do jak największego wzbogacenia. Ludzi było mnóstwo i zamieszkiwali praktycznie każdy nadający się do tego zakątek, chociaż wciąż pozostawało kilka dziewiczych terenów... Cała Ziemia wydawała rośliny pod wpływem ogromnej, świecącej gwiazdy, lecz ludzkość nie doceniała tego, uważając, że im się to "należy". Słońce było dla nich wieczne, zaś przyroda – darmową stołówką. Skupiali się w mieścinach: domach z kamieni, cegły lub betonu. Paradoksalnie wszystkiego było w bród, lecz ludzie zaciekle walczyli o każdy kawałek gleby czy inną rzecz, używając słów jak ostrzy. Wykorzystywali wszystko i wszystkich: planetę, rośliny, zwierzęta bądź samych siebie. Bezmyślnie i okrutnie, tego samego ucząc swoje dzieci. Wszechobecna nieufność, nienawiść oraz zawiść były ukryte za fasadą udawanych uśmiechów, nieszczerych spojrzeń lub gładkich słówek. Hipokryzja zjadała ich od środka jak śmiercionośny pasożyt. Lecz nawet w takich czasach rodzili się ludzie wielcy – marzący o pięknym świecie oraz wszechobecnych ideałach. Piotrek był właśnie takim człowiekiem. Chłopcem o czystym sercu oraz głowie pełnej marzeń, z których największym było być kochanym i kochać. Nigdy nie potrafił zrozumieć wzajemnego okrucieństwa oraz wyzysku. Od małego naiwnie wierzył, że kiedyś ludzie zrozumieją, iż popełniają błąd i przestaną się ranić, tylko trzeba im pokazać jak...
Dlatego też już jako mały dzieciak często pomagał chorym i opuszczonym zwierzakom, nieraz narażając się na gniew rodziców. A byli to dość oziębli ludzie, którzy spłodzili go dla posiadania kogoś, kto odziedziczy wypracowany ciężko majątek. Uważali, że dziecko powinno być cichą, wierną kopią nich samych, a nie naiwnym głupcem, próbującym ratować słabych... Słabość powinna ginąć zgodnie z prawem ewolucji i tego próbowali nauczyć syna, który jednak dzielnie stawiał tym wysiłkom opór. Pozbawiony czułości, zrozumienia i akceptacji od strony najbliższych przecież ludzi, chłopiec chciał je zdobyć przez wytrwałą naukę. W ten sposób uzyskał szeroką wiedzę na wiele tematów. Zaznajomił się z konkretnymi dziedzinami dotyczącymi budowy organizmów ludzi i innych żywych stworzeń. Od zawsze był tego ciekaw ze względu na swoją empatię do każdej istoty, a poznawanie kolejnych teorii naukowych wypełniało jego wolne godziny pomiędzy szkołą oraz innymi obowiązkami. Nie posiadał też zbyt dobrych relacji z rówieśnikami, którzy często byli nastawieni na korzystanie ze wszystkiego, co daje im posiadanie pieniędzy i tylko z ich powodu tolerowali chłopaka w swoim gronie. Ten, kiedy to zrozumiał, powoli odsunął się od nich. Instynktownie czuł, że nie zaakceptują prawdziwego "jego"... Jednak nie ustał w staraniach, by pokazać im, że świat jest naprawdę piękny i zachęcał do organizowania różnych akcji na rzecz innych – słabszych. Im był starszy, tym bardziej starał się zarazić rówieśników swoją empatią, ale młodzież wychowana w erze dobrobytu patrzyła na niego jedynie z pobłażliwym politowaniem. On tylko wzdychał na ich egoistyczne zachowania, po czym zajmował się czymś innym. Pożyteczniejszym...
Tak mijała powoli jego młodość, pełna jedynie małych trosk. Przyszedł jednak taki dzień, gdy nadeszła zmiana i chłopak poczuł ją do głębi. Wyszedł wtedy z domu jak zwykle, lecz w drodze do szkoły usłyszał niezwykłe odgłosy dochodzące z mijanej uliczki. Brzmiały jak płacz niemowlęcia lub żałosne miauczenie kota. Zaciekawiony, ostrożnie podążył za tym dźwiękiem. Spodziewał się ujrzeć kociaka zostawionego na pastwę losu, więc tym większe było jego zdziwienie, kiedy zobaczył kilkuletniego najwyraźniej chłopca. Dziecko nie wyglądało na przestraszone, lecz to ono wydawało właśnie te wszystkie dziwne dźwięki. Kiedy tylko podszedł bliżej, spojrzało na niego, a on stanął jak wryty. Oczy... Te oczy! Niby tylko błękitne, lecz przejrzyste i jakby rozświetlone wewnętrznym, srebrzystym światłem. Przykuły jego uwagę do tego stopnia, że poczuł się niemal zahipnotyzowany... Potrząsnął lekko głową, bo rozwiać dziwne wrażenie, iż to dziecko przejrzało go na wylot swoim poważnym spojrzeniem. Mały chłopiec otworzył usta i... miauknął ponownie, wciąż na niego spoglądając. Czego chciał? – Piotr nie wiedział w pierwszym momencie. Dopiero, kiedy dziecko wyciągnęło w górę rękę i wskazało na małe, skaczące po wystających elementach budynku zwierzę, zrozumiał.
– To twoja małpka? – zapytał, nie dowierzając jednak odpowiedziom, które na niezadane pytania podsuwał mu umysł.
Dziecko poważnie skinęło głową i spojrzało na niego jakby prosząco.
– Uciekła? – znów zapytał, chociaż nie był pewien, czy musiał. – Chcesz ją tutaj przywołać, tak?
Chłopczyk znów potwierdził. Piotr westchnął i zaczął myśleć, jak mógłby pomóc. Wątpił, by potrafił wejść tak wysoko i złapać to wielce zwinne stworzenie. Może jednak mały, urwisowaty małpiszon skusiłby się na coś smacznego...? Przypomniał sobie o przygotowanym dla siebie prowiancie do szkoły. Miał banana. Wyciągnął go ze swojej torby, przyklęknął koło chłopca i oderwał końcówkę owocu. Intensywny zapach powoli rozchodził się w powietrzu. Niezwykłe oczy spojrzały na niego jakby z rozbawieniem – Piotr wiedział to... skądś, chociaż nie patrzył na dziecko – po czym niespodziewanie mała dłoń pogłaskała jego własną. Zdrętwiał, spodziewając się... czegoś z pewnością, lecz nic się nie stało. Jego skóra była bardzo delikatna w dotyku i prawdopodobnie równie wrażliwa. Miała mleczny kolor, sugerujący łatwość nabywania oparzeń słonecznych. Młodzieniec podniósł wzrok, ponownie tonąc w tym wywołującym ciarki na jego plecach spojrzeniu. Nie wiedział, ile to trwało, ale moment został przerwany, kiedy skuszone aromatem jedzenia zwierzątko wskoczyło na jego rękę i próbowało wyrwać mu owoc. Uśmiechnął się, spuszczając wzrok, gdy złapał niesforną małpkę za skórę na karku jak małego kociaka. Oczywiście stworzenie nie poddało się łatwo: Od razu zaczęło drapać oraz gryźć każdy kawałek skóry młodzieńca, którego dało radę dosięgnąć. Piotrek zasyczał z bólu, gdy pazurki wbiły się w jego spodnie, a później przejechały po całej długości biodra. Zmrużył oczy, lecz nie puścił małpki. Odsunął ją od siebie na odległość ramienia, by nie narobiła mu ran na reszcie ciała, z zamiarem poczekania aż zwierzak się nieco zmęczy i wtedy stało się "coś". Mały chłopiec zbliżył się jeszcze bardziej do wyginającego się panicznie stworzenia – Piotr chciał go powstrzymać, nim przestraszony zwierzak podrapie dziecko po twarzy, lecz nie zdążył – i miauknął ostro. Małpka zamarła, po czym zawisła bezwładnie w jego ręce, nie walcząc już. Dzieciak spoglądał chłodno w oczy zwierzaka, na co stworzonko swoje zasłoniło łapkami, popiskując cicho. Piotrek obserwował ich z prawdziwym zdumieniem. Zachowanie tych dwojga wyglądało jak specyficzna rozmowa. Jeszcze bardziej zaczęło ją przypominać, kiedy chłopiec nagle uśmiechnął się promiennie i zabrał od niego całkowicie uspokojone zwierzę. Małpka wspięła się na ramię chłopczyka, po czym objęła go za główkę i "cmoknęła" całkiem po ludzku w czoło. Wszystko było między nimi w porządku, jakby ucieczka nie mała nigdy miejsca... Chociaż nie do końca tak było, ponieważ Piotr miał kilka piekących śladów na ręce i nodze. Syknął niechcący, kiedy podczas wstawania materiał otarł się o nie. Dziecko od razu zwróciło na niego swoje oczy, a miejsce radości zajęła troska. Nim młodzieniec pojął, co się działo, został złapany za zranioną rękę i ściągnięty z powrotem w dół. Chłopczyk dotykał już jego czoła dłonią, marszcząc przy tym lekko brwi. Piotrowi zrobiło się jakoś tak błogo i miło, i przysiągłby, że poczuł zapach kwitnących róż, po czym gwałtownie powrócił do rzeczywistości. Nic go nie bolało. Spojrzał na swoją rękę – szramy zniknęły. I tylko leżąca obok skórka z jego banana upewniła go, że to nie był sen. Dziwnego, niesamowitego chłopczyka nigdzie w okolicy nie było. Ze zdumieniem obmacał nogę, znajdując jedynie niewielkie uszkodzenia w materiale spodni, gdzie wczepiła się wcześniej małpka. Potrząsnął głową i z pewnym smutkiem, że to niezwykłe dziecko odeszło bez jednego słowa...
Kiedy doszedł do siebie całkowicie, udał się szkoły. Tym razem jednak nie skupiał się na lekcjach, lecz na rozmyślaniu, kim była – albo raczej czym – ta istota ludzka...? Miał bowiem świadomość, że zdarzenia, których doświadczył, były z pewnością niezwykłe! Po zajęciach biegiem wrócił do domu, by poszukać wiedzy na ten temat, lecz nie było to wcale proste. Zajęło mu to wiele dni, ale on nie ustawał w wysiłkach. Jego myśli krążyły wokół tego tematu cały czas. Intensywne rozmyślania doprowadziły do niemalże obsesji na tym punkcie. Zaczął też śnić o podobnych dzieciach: wszystkie miały bardzo bladą skórę, a ich oczy – metaliczny poblask, zaś spojrzenia wydawały się przenikać wszystko do sedna. Co dziwniejsze Piotr doznawał w tych snach uczucia, że ogląda wspomnienie. Czuł się tam bardzo dobrze – tak rodzinnie. Nic dziwnego więc, że zwiększył tylko swoje wysiłki, by odnaleźć je... Teraz był już pewien, że jest ich więcej niż jedno. Niestety, nawet po wielu tygodniach poszukiwań, jedyne co miał, to były tylko sny... Jego rodzice zaniepokojeni nietypowym zachowaniem jedynego dziecka, które nagle kompletnie zmieniło swoje przyzwyczajenia, próbowali wybadać przyczynę. Piotr nie zdradził im niczego, wiedząc, że z pewnością zabroniliby mu poszukiwań. Tymczasowo sam musiał ich zaniechać, by jego opiekunowie porzucili podejrzenia. Znów zachowywał się jak zwykle. Kolejne dni przemijały, a młodzieniec tracił powoli nadzieję, że jeszcze kiedyś ujrzy tamtego niezwykłego chłopca gdzieś indziej niż w snach. Te zaś stawały się coraz bardziej wyraziste i barwne. Piotrek śnił nawet o wspólnych rozmowach, a przecież nie usłyszał od tego dziecka niczego poza miauknięciami. Skąd mógł przypuszczać, że ono wie na te tematy cokolwiek? – Nie mógł, lecz tak właśnie się działo. Może dlatego, iż ich rozmowy zawierały informacje i tezy, o których sam nigdy wcześniej nie słyszał...?
Wyśniony rozmówca stał mu się bliższy od każdego innego człowieka w jego życiu, ponieważ wydawał się dokładnie rozumieć Piotrka, a nawet wiedzieć więcej. Czasami asystowały im w snach inne dzieci, ale one zawsze milczały. W ten sposób minął ponad rok od daty, którą zaznaczył sobie chłopak w kalendarzu. Minął też kolejny i miał minąć jeszcze jeden, a wraz z nim odejść kolejna część nadziei na ponowne spotkanie. I właśnie tak się stało...
Piotr przestał szukać. Powoli uznawał z coraz większa pewnością, że tamtego spotkania nigdy nie było, a on sam niepotrzebnie marnotrawił czas. Pomimo odbywania fascynujących rozmów w snach, przestał wierzyć. Już nawet stwierdził, że to lepiej, iż jego towarzysz – jak nazywał dziecko ze snu – nie istnieje naprawdę, ponieważ mówił o tak niepokojących sprawach jak koniec świata. Młodzieniec z niedowierzaniem wspominał wymysły swojej podświadomości, która dążyła do niemalże absurdu! Żaden z współczesnych mu naukowców nie śmiał stwierdzić tak kategorycznie, że ludzkość zginie w przeciągu trzech wieków, ponieważ Słońce zgaśnie przed upłynięciem kolejnych osiemdziesięciu lat! A jednak dziecko wciąż to powtarzał i Piotrek niemal w to uwierzył. Niemal! Pomimo to, niechętnie, lecz spełniał wszelkie prośby chłopczyka. Zaczął więcej ćwiczyć, co sprawiło, że urósł w ramionach, modelując odpowiednio swoją sylwetkę oraz jeszcze bardziej rozszerzył zakres swojej wiedzy, czytając nie tylko typowo naukową literaturę. Niechętnie przyznawał, że podążanie za radami dziecka, doprowadziło jego – jako człowieka – do niesamowitego, szybkiego rozwoju. Między innymi dzięki temu z przeciętnego ucznia stał się wybitnym. Był chętnie posyłany na różne olimpiady oraz konkursy, które często wygrywał. Chwalono jego charakter, dobroć i zaangażowanie w różne projekty, dzięki którym zdobył grono znajomych podzielających jego pasje. Jego lista osiągnięć już miała tak imponującą długość, że sam sobie się dziwił, iż starczyło mu na to wszystko czasu. Pozostawało jedynie zdać egzamin dojrzałości i mógł iść dalej w życie... Tak właśnie myślał.
W tym momencie nadszedł kolejny dzień, który okazał się znamienny w skutki. Piotrowi do matury pozostał jedynie miesiąc, kiedy niespodziewanie został wezwany w czasie lekcji do gabinetu dyrektora. Idąc korytarzem, myślał o ostatnim śnie, w którym jego "przyjaciel" obiecał mu szybkie spotkanie. Uśmiechnął się pod nosem, śmiejąc się w duchu ze swoich wymysłów. Kiedy dotarł na miejsce, zdziwiony spojrzał, że drzwi jakby "strzeże" zakapturzony mężczyzna. Był wyższy od Piotra o półtorej głowy i o wiele masywniejszy. Ubrany w czarny, skórzany płaszcz z głębokim kapturem, zasłaniał sobą niemal całe wejście, a otaczała go aura ponurej groźby. Młodzieniec się wzdrygnął, myśląc, że straszny z niego dziwak... Stać tak w kapturze wewnątrz budynku. – Kto to widział...?
– Przepraszam... – powiedział spokojnie. – Proszono, bym przyszedł...
– Ty? – prychnął mężczyzna zachrypniętym głosem, po czym zamilkł na chwilę. – Racja... – przytaknął niespodziewanie i odstąpił od drzwi. – Wejdź. Czekają na ciebie.
Zdumiony chłopak, nie rzekł nic, wykonując polecenie w milczeniu. W środku były trzy osoby: dyrektor, jakiś obcy mężczyzna oraz najwyraźniej młoda kobieta. Piotrek nie był pewny tego, gdyż jej ciało było skryte pod warstwami woalu tak szczelnie, że nawet oczu nie było zza niego widać. Zdumiony, zastanawiał się o cóż takiego mogło chodzić...? Muzułmanka...? Przecież on żadnej nie znał osobiście...
– Usiądź, chłopcze – zwrócił się do niego szef szkoły z poważną miną, wskazując na jedyny wolny fotel. Kiedy Piotr opadł na siedzenie, ten kontynuował swoją wypowiedź: – Ci państwo mają dla ciebie pewną... propozycję. Z pewnych powodów nie mogłem odmówić przedstawienia jej tobie... – cedził słowa mężczyzna, najwyraźniej starając się jak najbardziej opóźnić przejście do sedna sprawy. – Sądzę, że najlepiej będzie, gdy sami wyjaśnią ci, o co chodzi...
Obcy facet uśmiechnął się na te słowa łagodnie, a po skinięciu głową, spojrzał na chłopaka. Po chwili milczenia, przemówił:
– Doszły nas słuchy...
– Proszę wybaczyć, że przerywam... – wtrącił Piotr. – Ale jakich "nas"?
– Organizację "Dzieci Światła" – dobrotliwie uśmiechając się, wyjaśnił mężczyzna. – Jesteśmy fundacją organizującą naukę dla wybitnie uzdolnionych młodych ludzi. Doszły nas słuchy, że jesteś jedną z takich osób i chcielibyśmy zaproponować ci dołączenie do naszego projektu... – wyjaśniał powoli mężczyzna, a zdumiony chłopak otwierał coraz szerzej oczy.
Został zaproszony przez kompletnie nieznanych mu ludzi do dołączenia do eksperymentalnego, globalnego projektu. Miał otrzymać pięcioletnie czesne w niesamowitej wysokości i to od zaraz, indywidualny tok nauczania, podróże po całym świecie oraz spotkania z najwybitniejszymi myślicielami epoki. Proponowano mu naukę na najlepszych uczelniach w kraju, lecz to...? To było znacznie więcej, niż kiedykolwiek śmiał się spodziewać!
– Ale...? – zapytał, wciąż nie dowierzając. – Czemu akurat ja? Czemu teraz...?
Niespodziewanie dziewczyna – jak Piotrek do tej pory sądził – inna uczestniczka projektu, poruszyła się. Spod udrapowanych fal jasnego materiału wyłoniły się dwie niezwykle jasne dłonie i uniosły do góry, odsłaniając równie bladą twarz. Lecz to dopiero spojrzenie podpowiedziało chłopakowi, na kogo patrzy...
– Bo ja o to poprosiłem... – powiedział cicho smukły chłopiec o niesamowitym spojrzeniu. – Przecież mówiłem ci, że dzisiaj się spotkamy.
Uśmiechnął się łagodnie, a Piotrowi zabrakło oddechu. W jego snach był wciąż dzieckiem! Tutaj wyglądał na nastolatka. Nie mógł pojąć tej zmiany, choć rozumiał, że sen stał się rzeczywistością. Jak...?
– Jesteś bardziej utalentowany, niż myślisz, mój drogi... Jest tak, jak podpowiada ci umysł... – potwierdził niewypowiedziane przypuszczenia.
– Ale, ale... – wydukał zaszokowany spełnionym marzeniem chłopak.
Czuł, że tak właśnie miało być. Wiedział to! Lecz nie potrafił opanować przesadnej reakcji organizmu.
– Nie bój się – powiedział chłopak w woalu, uśmiechając się radośnie. – Po prostu się zgódź... – poprosił, dodając: – Później będziemy mogli być na zawsze razem...
I Piotr się zgodził. Reszta dnia minęła mu jak we śnie. Został zwolniony z reszty zajęć, wrócił do klasy jedynie po swoje rzeczy, a później udali się do jego domu. Nie miał pojęcia, czym przekonali jego rodziców, lecz ci pozwolili mu jechać z tą dziwną trójką ludzi. Wciąż oszołomiony, spakował się, wiedząc, że szybko do domu nie zawita. Wsiadł w taksówkę i... ocknął się w obcym, ciemnym miejscu. Oszołomiony wciąż, zerwał się do siadu.
– Spokojnie... – chłodne dłonie oraz znajomy głos chłopca ze snów pomogły mu się uspokoić.
– Gdzie ja jestem? – Nic nie widział.
– W wnętrzu góry Tabor.
– Dlaczego...? Co...?
– Mówiłem ci ostatnio... Słońce niedługo zgaśnie. Musimy do tego przywyknąć.
– Ale...
– Nie, Piotrze! – powiedział twardo. – Wszystko, co ci przekazałem, było prawdą. Uwierz mi... A jeśli sądzisz, że nie dożyjesz nawet tego dnia, to jesteś w błędzie. Kryształowe Dzieci dożywają kilku setek lat, o ile nie zginą.
– Tym jestem...?
– Nie, nie ty... Ja jestem – Piotrek wyczuł, że chłopak się do niego uśmiecha.
– Więc jestem tylko zwykłym człowiekiem... Umrę nim... – znów nie pozwolono mu dokończyć:
– O nie, nie jesteś "zwykły". Jesteś moim towarzyszem... Będziesz mnie chronił. Czy sądzisz, że pozwoliłbym ci umrzeć przed moim czasem?
Piotr nie musiał mówić nic na głos. Znał odpowiedź. Kiedyś już rozmawiali na ten temat: O teorii długowieczności.
– Więc to wszystko istnieje naprawdę? Eden, Antarktyda i...
– Przecież wiesz... Przecież tu jesteś.
Chłopak zachłysnął się powietrzem.
– Kiedy...?
– Gdy staniesz się na tyle silny, by mnie bronić – padła odpowiedź.
I tak się stało – zwykły chłopiec ćwiczył, aż stał się silniejszy od wołu, zwinniejszy od małpy oraz sprytniejszy niż lis. Zakapturzony mężczyzna okazał się stać się jego trenerem. Piotr poznał również innych – inne kryształowe dzieci. A kiedy nadszedł dzień, że był w stanie walczyć ze swoim nauczycielem dzień, noc i kolejny dzień bez chwili wytchnienia, jego towarzysz przywdział swój woal, po czym udali się do Zagubionego Miasta, gdzie Piotr otrzymał namaszczenie z rąk jego namiestnika oraz własny płaszcz z kapturem. Później podążył za swoim wyśnionym przyjacielem, nie wiedząc kompletnie, co przyniesie im los, lecz wierząc, iż to, co zaczęło się w małej uliczce Rzeszowa, będzie trwało wiecznie, póki ich świadomość trwa...

Później czekało ich wiele wspólnych cierpień i radości, lecz to była już kompletnie inna historia: O Słońcu, które zgasło i o Dziecięciu, które zaświeciło... O miłości, cierpieniu, zdradzie i karze... O dwukrotnej śmierci i niezwykłych narodzinach.
To zaś rzekłem ja: Samir el'Kahr, syn Emela el'Kahra z rodu Rohr, jak opowiadał mi mój dziadek, jemu jego... i tak aż do Pierwszego z Rohr, który widział jeszcze Słońce. Zapamiętajcie tę historię, jako ja ją zapamiętałem, a ten kto zmieni choć słowo w niej, niech będzie przeklęty na wieki! Amen.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 14:08, 15 Mar 2014    Temat postu:

<center>Tekst C</center>

Warunki:
Gatunek: legenda/mit
Rating: +18
Pojawia się zdanie: "Nikt cię nie uratuje, więc biegnij!"

Tytuł: Najprostsza Reguła


Wstawał chłodny, pochmurny poranek. Długie gałęzie tworzyły bezlistny już baldachim osłaniający wąski, mało uczęszczany trakt. Powietrze przesiąknięte było zapachem wilgoci i nadchodzącej zimy.
Młody mężczyzna szczelniej otulił się grubą peleryną i poprawił kaptur zasłaniający jasne kosmyki, wypatrując zagrożenia. Czujne spojrzenie zielonych oczu przesuwało się dyskretnie po okolicy, a dłoń, wsunięta za połę okrycia, dotykała lekko głowicy przytroczonego do boku miecza. Powinien był wyruszyć o zmroku poprzedniego wieczoru, lecz zarówno ulewny deszcz, jak i trawiąca go od wielu dni dziwna gorączka pokrzyżowały mu plany. Starannie zatarł ślady swojej obecności, jednak dla zmylenia ścigających go ludzi, zostawił kilka fałszywych wskazówek. Stąpał lekko i ostrożnie, aby nie zostawić zbyt widocznych śladów na mokrej ziemi.
Cóż, liczył się z tym, że ktoś z miejscowych może zechcieć wydać go Maathe, która z racji swych wpływów i mocy, zdawała się być udzielną panią na tej ziemi. Używała magii rodu Torghen, aby siać bezwzględny posłuch, nie licząc się z nikim. Stanowiła źródło strachu wszystkich istot, rządząc nie za dużą krainą twardą i bezlitosną ręką poprzez armię oddanych jej bezgranicznie ludzi, a wszyscy ci, którzy w jakiś sposób narazili się jej lub jej sługom, najczęściej ginęli w męczarniach.
Zawsze starał się unikać wścibskich oczu, wtapiając się w społeczność, nawet gdy był przejazdem. W różnych stronach nazywano go inaczej; najczęściej był kimś bez imienia, przeszłości, w żadnym razie nie dawał ludziom powodów, by go pamiętali. Pamięć w tych czasach potrafiła nieść ogromne niebezpieczeństwo, zwłaszcza dla kogoś, kto był obcy i nie zgadzał się z okrutną i potężną czarodziejką. Kogoś, kto także posiadał moc i potrafił jej używać.
Jednak podjęte przez niego środki ostrożności nie uchroniły od konfrontacji z kilkuosobową grupą ścigających go żołnierzy Maathe. Z reguły unikał otwartej walki z liczniejszym przeciwnikiem, niestety tym razem nie miał tyle czasu i musiał podjąć ryzyko.
Używając wszystkich możliwych i dostępnych mu metod, próbował zaskoczyć kilku żołnierzy atakiem. Wszak to najlepszy sposób na obronę.
Decydując się na równoczesne użycie paru podstawowych, ale skutecznych zaklęć obronnych i oszałamiających, popełnił zasadniczy błąd, który kosztował go nazbyt wiele. Nie przewidział jednego – wśród kilku mężczyzn był ktoś o wiele lepiej obeznany z magią niż on, może sama czarownica w przebraniu. Jego magia została błyskawicznie zniwelowana, a nagła fala energii oszołomiła go, rzucając nim w pobliskie drzewo, niczym szmacianą lalką. Miał wrażenie, że pękły mu wszystkie kości. Nie mógł złapać tchu, kiedy osunął się na mokrą, ubitą ziemię .Wstał chwiejnie, nie zwracając uwagi na rechot otaczających go żołnierzy i rozejrzał się, szukając wzrokiem swojego miecza. Oręż leżał zaledwie parę kroków dalej. Ruszył w jego kierunku, lecz drogę zastąpiła mu zamaskowana postać, która zaatakowała go bez ostrzeżenia. Już po paru ruchach i krokach wiedział, że nie ma przed sobą doświadczonego zabójcy, ale kogoś, kto posiada całkiem poprawne umiejętności. W tej samej chwili poczuł, że efekty potężnego zaklęcia połączone z jego wcześniejszym osłabieniem nie minęły całkowicie. Nie reagował wystarczająco szybko, by dorównać kroku przeciwnikowi. Zdecydowanie zbyt długo zajęło mu dotarcie do broni. Nie myśląc wiele, wciągnął grupę żołnierzy Maathe do lasu. Gdyby tylko dał radę dotrzeć w pobliże schronienia, z którego wyruszył nie tak dawno i uruchomił zostawioną pułapkę, mógłby się ich pozbyć na dobre. Niestety nic nie jest proste.
W pewnym momencie ledwie zdążył się zasłonić, celne cięcie zraniło go w ramię. Krew trysnęła z rany, gorącą strużką spływając mu po ręce i kapiąc na wilgotne liście pod stopami. Jednak nie zwrócił na to większej uwagi. Zacisnął zęby i poprawił uchwyt, koncentrując się na dalszych unikach oraz zwodach, starając się utrzymać równowagę sił. Ledwo stał na nogach, osłabiony nie dającą mu spokoju gorączką, bólem, czarami, a teraz nagłą utratą krwi. Co więcej, czuł, że nie jest w stanie rzucić odpowiednich zaklęć, którymi się zazwyczaj wspomagał i w ten sposób zyskać minimalną przewagę, bez zadawania niepotrzebnej śmierci. Miał wrażenie, jakby ten nierówny pojedynek stanowił sprawdzian jego wytrzymałości i siły. A tych już mu niewiele zostało.
Gdy wreszcie szansa na pokonanie przeciwnika zdawała się być realna, zdecydowanym ciosem przewrócił, a następnie przycisnął napastnika do podłoża, dotykając czubkiem klingi jego piersi. A jednak będzie musiał go zabić. Schylił się, by zerwać pokraczną maskę z jego twarzy. Gdy to zrobił, ujrzał jedynie szeroko otwarte, błękitne oczy i pasmo białych jak śnieg włosów. Wtedy też został brutalnie odciągnięty przez żołnierzy, którzy dotychczas jedynie obserwowali jego starcie z zamaskowanym szermierzem.
Trzymające go ręce szybko się cofnęły. Nagle zobaczył żarzącą się kulę mocy pędzącą wprost na niego. Upadając bezwładnie na mokrą ściółkę, niemal stracił przytomność, lecz ostatkiem sił zdołał się przetoczyć na plecy. Ktoś się nad nim pochylił, on jednak nie widział tej osoby. Usłyszał zimny, kobiecy głos i wtem poczuł, że coś lodowatego, a zarazem palącego żywym ogniem, dotyka jego lewego, zranionego ramienia. Coś wsączało się w niego, powoli i nieubłaganie, rozdzierając, rozszarpując go od środka.
Wygiął się w łuk z rozpaczliwym krzykiem więznącym mu w gardle. Koszmarny ból odebrał mu przytomność.

***

Zapadł w mrok przerywany krótkimi rozbłyskami świadomości. Nie mógł drgnąć, z trudem oddychał. Tonął w odrażającym odorze śmierci. Ktoś wrzeszczał, a w oddali słychać było jakieś trzaski i łomoty. Jego uwagę przyciągnęło leniwe, rytmiczne kapanie. Tak bardzo chciało mu się pić.
Gdy po raz kolejny się ocknął, dwaj strażnicy wlekli go w głąb ciemnego korytarza, wzdłuż którego było wiele okratowanych cel. Niektórzy więźniowie wciąż wierzyli, że zostaną uwolnieni i wyciągali ręce przez kraty, próbując złapać strażników i krzycząc zupełnie niezrozumiałe dla niego słowa.
Ciśnięty do maleńkiej, cuchnącej klitki, padł na kamienną podłogę przysypaną paroma wiązkami stęchłej słomy i równocześnie usłyszał, jak ciężkie, grube drzwi się zatrzaskują. Z wysiłkiem oparł się o chropowatą ścianę, próbując zapomnieć o palącym bólu lewej ręki i narastających dreszczach całego ciała. Walka z samym sobą okazała się nierówna; wkrótce przestał cokolwiek czuć.
Z trudem otworzył ciężkie, opuchnięte powieki. Drżał z zimna, wyczerpania i bólu, które nie ustawały ani na moment, przynosząc dodatkową udrękę. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd wtrącono go do tego ciemnego, zimnego lochu. Stracił rachubę, ile razy go stąd wyciągano, prowadząc na męki.
Przy drzwiach stała brudna miska, wypełniona w połowie brunatną, śmierdzącą mazią, do której przyszły się pożywić dwa szczury, po chwili pisnęły i czmychnęły. Przymknął oczy, przez krótką chwilę czuł, że nie jest sam. Czyjaś cudownie chłodna dłoń spoczęła na jego czole, a potworny ból całego ciała powoli topniał. Miękkie wargi musnęły jego popękane, krwawiące usta.
― Musisz sam się stąd wydostać, Viri. Rozumiesz? Inaczej nie będę w stanie ci pomóc…― Wyraźnie słyszał znajomy głos, ale Soreav przecież zginął. Tylko on go tak nazywał. Czyżby nawiedził go duch czarodzieja? W jego udręczonym umyśle rozbłysła szalona myśl, że ma szansę uciec. Musi ją wykorzystać. Zastanawiał się tylko, jak ma to zrobić, skoro nawet nie jest w stanie utrzymać głowy, żeby nie opadała mu na piersi. ― Nikt cię nie uratuje, więc biegnij! Natychmiast! Zapomniałeś o tym, czego cię uczyłem? Przemień się i uciekaj! ― Smukłe palce czule pogłaskały posiniaczoną twarz. Jego drżąca, powykręcana dłoń została delikatnie przyłożona do piersi mówiącego i młody mężczyzna mógł wyczuć regularne uderzenia serca. ― Nie umarłem i jestem przy tobie. Odnajdę cię, mój najmilszy.
Nie zapomniał. Jak mógł zapomnieć o tych cudownych, beztroskich chwilach. Wydawały się tak odległe, niemal nierealne. Jęknął rozczarowany, kiedy kojący dotyk równie niespodziewanie znikł, zostawiając go samego z powracającym na to miejsce wściekłym bólem. Nie potrafił go od siebie odrzucić, nie miał na to sił.
Zagryzł zęby i z ogromnym wysiłkiem walczył, aby go zdusić, przywołać bestię i uwolnić ją w sobie. Początkowo ściągnięcie jej z najdalszych zakamarków umysłu było bardzo trudne, ale w miarę, jak pozwalał, aby tkwiąca w nim istota zakosztowała zapachu jego krwi, jej nieokiełznana furia i żądza mordu napierała na niego coraz mocniej. Był zbyt słaby, żeby zachować kontrolę i powściągać zabójcze instynkty bestii. W pewnym momencie pękła ostatnia bariera powstrzymująca przemianę.
Miał nadzieję, że Soreav naprawdę żyje i, kiedy go odnajdzie, będzie potrafił nad nim zapanować. Już nie był w celi, lecz w ciemnym korytarzu, a ku niemu biegli uzbrojeni strażnicy. Świat w jednej chwili stał się rozbryzgiem czerwieni i rykiem rozdrażnionego drapieżnika.

***

Soreav Da’Halvi, potężny czarodziej Siódmego Kręgu, przeklinał moment, w którym ojciec Maathe, lord Harb, legł z jej obdarzoną mocą matką, piękną Idris Torghen. Niestety znał oboje i, gdyby miał taką możliwość, z przyjemnością cofnąłby się w czasie, zapobiegając spłodzeniu potwora. Tym sposobem oszczędziłby setki istnień. Zastanawiał się, co też Wyklęty, Virisian Lorvinth, uczynił czarownicy, że ta próbuje go zgładzić z dużo większą zajadłością niż innych, potężniejszych wrogów. Fakt, Wyklęci nie byli tolerowani przez otoczenie, bo używali daru absolutnie intuicyjnie, co wywoływało zrozumiały lęk u sporej części ludzi pozbawionych magii, a także nienawiść i zawiść większości czarodziejów, którzy przez lata szlifowali swoją potęgę, ciężko terminując u mistrzów. On sam nigdy nie pałał negatywnymi emocjami do Wyklętych i, kiedy przyszło mu poznać bliżej jednego z nich, okazało się, że poza wrodzonym instynktem oraz fenomenalną umiejętnością kontrolowania „dzikiej”, nieujarzmionej przez innych magii, niewiele się różnią od siebie. Miał świadomość, że pozostając w jego towarzystwie, traci swoją wysoką pozycję, jednak coś w głębi serca kazało mu natychmiast odrzucić tę myśl jak najdalej. To nie było ważne, w przeciwieństwie do Virisiana.
Usłyszawszy cichy jęk, przysiadł na brzegu posłania, na którym spoczywał młody mężczyzna. Ostrożnie przyłożył dłoń do zbyt ciepłego czoła, przesyłając nieznaczną ilość magii i uśmiechnął się, gdy ranny drgnął niespokojnie i znieruchomiał, najwyraźniej oczekując fali bólu, która nie nadchodziła.
― Śpij, Viri. Złoję ci skórę za bezmyślność, ale to może poczekać. Teraz śpij. ― Wyklęty powoli się rozluźniał. Ktoś go głaskał po głowie, odgarniając niesforne kosmyki i mruczał cicho. Ton głosu zaprzeczał ostrym słowom: ― Co ja z tobą mam? Tylko ściągasz mi dodatkowe kłopoty! Powinienem był cię zostawić dwa lata temu w tamtym przeklętym lazerecie, durnoto, z rzeźnikami, co się przypadkiem nazwali medykami! ― Umysł rannego wrócił do tamtych przerażających chwil. Nie chciał ich sobie przypominać... Soreav? To naprawdę on?
Po wielu próbach zdołał podnieść jedynie powieki. Tuż nad sobą miał przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu, a jego policzki łaskotały długie, czarne włosy, spływające po obu stronach twarzy czarodzieja niczym gęsta, oddzielająca ich obu od całego świata zasłona.
Wydostał się z lochów? Jak? Nic nie pamiętał. Gdzie...?
Leżał na miękkim posłaniu i, po raz pierwszy od wielu miesięcy, miał wrażenie, że jest bezpieczny. Powietrze zapachniało ziołami, palonym drewnem. Soreav pochylił się i złożył pocałunek na jego wargach. W tym czasie palce czarodzieja powędrowały do znamienia za prawym uchem, lekko naciskając pociemniałą skórę.
Drań..!
Znów zwyciężyły ciemność i dziwna, obezwładniająca słodycz.

***

Maathe patrzyła przez okno w swoim gabinecie, rozmyślając nad dalszymi losami jednego z wielu więźniów, który jednak zagrażał jej najbardziej ze wszystkich ludzi. Schwytała go i oddała paru wybranym mistrzom tortur, nakazując im jednocześnie, aby nie dopuścili do jego śmierci w żadnym razie. Tylko do niej należało przerwanie życia tego szczególnego Wyklętego w odpowiednim czasie. Jego nędzny koniec będzie stanowił zarazem ustanie jej narastających kłopotów. Pozbędzie się go już wkrótce, za parę dni, dokładnie pół roku po wyeliminowaniu pewnego irytującego i krnąbrnego czarodzieja, który był związany z Lorvinthem nie tylko przyjaźnią i knuciem przeciwko niej. Wiązało ich coś zdecydowanie silniejszego, co budziło jej niewytłumaczalny lęk.
Nagle drzwi komnaty otworzyły się i do środka wpadł rosły mężczyzna o surowych rysach. Ukląkł na jedno kolano i pochylił głowę. Choć bardzo się starał nie okazywać lęku, zdradzało go niespokojne spojrzenie, kiedy zerkał ukradkiem na odwróconą w stronę okna kobietę. Nie ośmielił się jednak patrzeć na nią dłużej niż przez moment.
― Pani! Zbiegł więzień, zabijając kilku strażników...
― Kto? Chyba nie ten, który miał być pod twoją nieustanną opieką, prawda, Asto?
Mężczyzna przełknął głośno, zdając sobie sprawę z tego, jak Maathe Torghen nie znosi niepowodzeń. Niestety tym razem zawiódł on i jego ludzie. Strużka lodowatego potu spłynęła mu ze skroni, kiedy zmusił się do odpowiedzi na chyba najtrudniejsze w jego życiu pytanie. Nie mógł skłamać, ani zrzucić winy na innych, choć bardzo tego chciał.
Chłodne palce złapały mężczyznę za brodę i pociągnęły do góry, zmuszając go, by zatopił spojrzenie w zimnym błękicie. W tym momencie jasne włosy czarodziejki zbielały pod wpływem uwolnionej mocy, a stojący w głębi pomieszczenia regał niespodziewanie runął przy szeleście rozsypujących się wokół papierów.
― Czyli to był on. Straciłam nie tylko cennego więźnia, lecz sześciu oddanych ludzi przez bandę głupców! Jak śmieliście zdjąć okowy, jakie sama mu założyłam?! Kto wam pozwolił?! Nie kłam, Asto, wiesz, jak ja tego nie lubię. ― Rozbrzmiał dźwięczny, kobiecy głos, a następnie odgłos wymierzanego mocnego policzka. ― Ukarzę ciebie i twoich bezrozumnych nierobów, lecz najpierw schwytasz mi zbiega, rozumiesz? Tym razem musisz się wykazać. Jeśli nie chcesz trafić do jednej z pilnowanych przez siebie cel na dłużej, lepiej mi go dostarcz, masz dwa dni. Zrób, co chcesz, życzę sobie tylko jednego – musi żyć. Zejdź mi z oczu!
Asto machinalnie kiwnął głową, przyjmując rozkazy i wstał. Nawet tłumaczenia, którymi miał zamiar ułagodzić gniew czarodziejki, wydawały się teraz być nie na miejscu.
Gdy strażnik wyszedł, kobieta ponownie stanęła pod oknem i gwałtownie odrzuciła białe, skrzące od jej mocy, długie włosy do tyłu i syknęła gniewnie:
— Czyżbyś zawarł układ z zaświatami, nędzny czarodzieju?! Tym razem ci się udało, Da’Halvi. Niedługo znów się spotkamy i wtedy to ja zwyciężę! Nic nie ochroni tego głupiego dzieciaka po raz trzeci! Ani ty, ani nawet wasza magia!

***

Kiedy obudził się po raz kolejny, Soreav pomógł mu się unieść i podał ciepły kubek. Zawartość pachniała podejrzanie i Virisian posłał czarodziejowi niepewne spojrzenie. Ten bez słowa przytknął naczynie do jego warg i powoli przechylił. Po pierwszym łyku młody mężczyzna omal się nie zakrztusił i, gdy Soreav odsunął kubek, warknął słabo, z trudem łapiąc oddech:
— Chcesz mnie otruć, draniu?!
— Nie zachowuj się jak dziecko, Viri. Poza tym, dobrze wiesz, że gdybym chciał cię zabić, nikt by o tym nie wiedział, nawet ty. Pij. Grzeczny chłopiec. — Wszelkie protesty utonęły w palącym, gęstym, ziołowym wywarze.
Choć Virisian był wściekły na Soreava, że go tak nagle zostawił i oszukał, rozsiewając dodatkowo aż nazbyt wiarygodne plotki o domniemanej śmierci, to sama obecność czarodzieja i jego dotyk sprawiały, że gniew Wyklętego błyskawicznie zamieniał się w pragnienie zatrzymania kochanka przy sobie już na zawsze.
Czarodziej westchnął, odkładając pusty kubek. W tych pięknych, wciąż błyszczących z gorączki oczach, bez trudu mógł wyczytać skotłowane ze sobą myśli i emocje. Nie zastanawiając się, zrzucił koszulę, położył się obok Virisiana i, przygarniając go do siebie, oparł brodę o jego jasną czuprynę. Młody mężczyzna wtulił się w objęcia z westchnieniem ulgi, a w tym momencie on stwierdził, że jest wielkim głupcem. Łącząca ich więź bez trudu przetrwała rozłąkę i, zamiast osłabnąć, wydawała się być jeszcze silniejsza oraz trwalsza, niż wcześniej.
Z rozmyślań wyrwały go niespodziewane pocałunki, jakimi Wyklęty obsypywał jego tors. Spojrzał na niego z leciutką drwiną i odsunął z jego twarzy jasne, przydługie kosmyki, mówiąc:
― Moja mikstura chyba odpowiednio podziałała, prawda? Skoro się lepiej czujesz, złoję ci skórę, jak obiecałem.
Virisian posłał mu mordercze spojrzenie, mamrocząc coś pod nosem, lecz się nie odsunął. Wręcz przeciwnie, lgnął do niego jeszcze bardziej. Tym razem Soreav postanowił zaskoczyć kochanka. Uważając na opatrunki i nieosłonięte nimi rozległe zasinienia oraz mniejsze rany na całym ciele, przyciągnął go do siebie, polecając mu zamknąć oczy, a dla pewności przyłożył swoją dłoń do przymkniętych powiek.
Obu otuliło nagle gorące powietrze, lecz wkrótce się powoli ochłodziło. Już nie leżeli na wąskim posłaniu w jakiejś ciemnej izbie, ale stali przytuleni w obszernej sali, skąpanej w promieniach zachodzącego słońca. Obaj byli nadzy, a mimo to nie odczuwali chłodu. Soreav rozejrzał się dookoła, a następnie z uśmiechem spojrzał na zaskoczonego Virisiana. Na jego ciele nie było ani śladu po torturach, ani opatrunków i najwyraźniej nie odczuwał bólu, choć nadal był mocno osłabiony działaniem wrogiej magii.
Wargi Soreava same znalazły drogę za prawe ucho, a czubek języka wodził po niewielkiej, gorącej teraz wypukłości, wywołując niekontrolowany jęk Virisiana. Znamię Wyklętego miało zawsze ten sam, ostry i rozpoznawalny kształt i było niezwykle wrażliwe zarówno na dotyk, jak i na magię innych istot. Badający fenomen Wyklętych czarodzieje dostrzegli zastanawiające podobieństwo między znamieniem, a runą mannaz, bądź lustrzanym odbiciem laguz*, które magia sobie szczególnie upodobała. Jakkolwiek było naprawdę, to właśnie ta drobna skaza na skórze przyciągnęła Soreava do młodego mężczyzny i sprawiła, że już nie był w stanie odejść.
― Aż tak wredny nie jestem, mój najmilszy. ― Czarodziej powstrzymał wszelkie pytania Wyklętego pocałunkiem. Długim, nieśpiesznym i namiętnym, choć dobrze wyczuwał rosnące pożądanie, pragnienie bliskości Virisiana. Nie zamierzał odchodzić zbytnio od planów ukarania nieroztropnego młodzieńca, jedynie dopasował je do obecnej sytuacji. ― Chodź.
Soreav pociągnął go łagodnie za sobą w stronę łoża i, kiedy się zbliżyli, popchnął go na brzuch, wymierzając jednocześnie niezbyt mocnego klapsa. Nie pozwolił mu się odwrócić i jedynie uniósł jego biodra, ocierając się o niego. Niezbyt mocnym czarem, choć na tyle silnym, aby Virisian nie był w stanie go przełamać, unieruchomił dłonie Wyklętego w pościeli, ignorując wściekłe złorzeczenia i bezskuteczne próby uwolnienia się. Raz po raz wymierzał coraz mocniejsze klapsy, jednocześnie znów wykorzystując magię i odpowiednią ilość ulubionego olejku, przygotowywał kochanka. Z półotwartych ust Virisiana wyrywały się już nie tylko gniewne okrzyki, lecz również coraz głośniejsze pojękiwania i sapnięcia. Kiedy po dłuższej chwili w niego wszedł, narzucił zdecydowane, szybkie tempo i nie przestawał okładać mocno już zaczerwienionych pośladków młodego mężczyzny. Sięgnął do wolno sączącego się członka, przesuwając palcami po całej długości i wtedy też do jego uszu doszły gorące prośby Wyklętego, wypowiadane drżącym, rwącym się głosem. Nie potrafił mu odmówić. Poczuł biodra Virisiana mocniej napierające na niego i nieco zwolnił tempo, skupiając się na ich obopólnej przyjemności. Zatracili się w niej zupełnie, nic nie liczyło się w tym momencie bardziej od tej słodkiej udręki, jaką obaj dzielili i wzajemnie podsycali jeszcze bardziej. Marzyli, aby trwała jak najdłużej, choć nieuchronnie zbliżali się do kresu wytrzymałości. Nie dali rady bez końca przedłużać upragnionej chwili rozkoszy i, gdy wreszcie nastąpiła, doszli niemal jednocześnie z głośnym okrzykiem. Oszołomieni intensywnością doznań nie dostrzegli, że również ich magia stała się jednością i w pewnym momencie się gwałtownie uwolniła. Soreav otrząsnął się pierwszy i szybko zdjął czar unieruchamiający dłonie młodego mężczyzny. Przytulił go do siebie, ze zdziwieniem zauważając, że podtrzymuje bezwładne ciało kochanka. Nagle zrozumiał i uśmiechnął się, całując zmierzwione, sterczące we wszystkie strony, jasne włosy Virisiana.

***

Młody mężczyzna spojrzał na swojego towarzysza kompletnie zaskoczony, odwracając wzrok od ciał zabitych trzech ludzi, których widok wciąż wywoływał w nim panikę.
― Oszalałeś do reszty?! Nie ma mo…! ― Krzyczący, wyraźnie wystraszony Wyklęty nagle ucichł, kiedy został przyciśnięty przez czarodzieja do szorstkiego muru i usłyszał jego przerażająco spokojny głos sączący się wprost do ucha:
― Jesteś mój, Viri. Nie pozwolę ci umrzeć. Rozumiesz? Zabiorę cię tam, gdzie jej wpływy nie sięgają.
Virisian prychnął gniewnie, ale kiwnął głową. Soreav bywał trudny w takim zaborczym nastroju, a co gorsza wpadał na pomysły, z których nic dobrego nie wynikało. W następnej chwili rozgrzane powietrze zamigotało tysiącem barw tak intensywnie, że zakręciło mu się w głowie. Zacisnął powieki i zagryzł zęby, żeby nie zwymiotować. Stanowiący o wysokim statusie czarodzieja, półprzezroczysty kamień podróżny, który Soreav nosił na specjalnie splecionym rzemieniu zawieszonym na szyi, był czasami bardzo przydatny. Jednak dla Virisiana to było przekleństwo w najczystszej postaci. Kiedy owiał go chłodniejszy podmuch, ostrożnie otworzył powieki, ciężko łapiąc oddech. Czuł całym sobą, że coś było nie tak. Ogarnęły go niewytłumaczalny niepokój i przemożna chęć ucieczki. Jego obawy się wkrótce potwierdziły.
― To było dziecinnie proste, ale cóż, zadufanymi i zapatrzonymi w siebie czarodziejami tak łatwo się manipuluje. ― Do uszu obu mężczyzn doszedł cichy, jadowity głos. Soreav spiął się i rozejrzał po pomieszczeniu, a jego ramiona mocniej przyciągnęły Wyklętego.
― Pokaż się, Maathe! ― zażądał stanowczo, starając się rzucić prosty czar wykrywający. Niestety na próżno. Im bardziej próbował, tym jego moc słabła. Musieli znajdować się w miejscu, które pochłaniało energię magiczną. Całe szczęście wiedział, jak ma temu zaradzić. Dziękował w duchu swojemu mistrzowi za tę cenną wiedzę okupioną morzem potu, łez i krwi. ― Dość tego!
Odpowiedział mu okrutny śmiech czarodziejki. W tym momencie zerknął na opartego o siebie Virisiana, który oddychał z coraz większym trudem, najwyraźniej starając się bezsilnie powstrzymać ucieczkę mocy. Wiedział, że w ciągu najbliższych kilkudziesięciu sekund Wyklęty straci przytomność i niestety nic nie był w stanie na to poradzić. Położył go delikatnie na wyłożonej posadzce z lśniącego magicznym blaskiem kamienia i natychmiast się podniósł, osłaniając go swoją słabnącą mocą, a w jego dłoni zmaterializował się kostur należący wcześniej do jego mistrza i uderzył nim o posadzkę, przejmując kontrolę nad komnatą, a tym samym odwrócił jej działanie. Pozwolił, aby jego chłodnym zazwyczaj umysłem pokierowały silne emocje oraz instynkt. Tego Maathe się nie spodziewała. Zaskoczenie i szok sprawiły, że jej szczupła sylwetka od razu stała się widoczna. Tym razem czarodziej był gotowy i tak pokierował magią pomieszczenia, aby to moc czarownicy była podbierana. Posłał w jej kierunku wzmocnione przez kostur zaklęcie, które posłało ją na ścianę i przyszpiliło ją do niej na krótką chwilę. Otrząsnęła się z niego szybko i z gracją opadła na posadzkę. Była wściekła i nie liczyło się w tej chwili nic, tylko zabić przeciwnika całą mocą. Powietrze aż iskrzyło, kiedy przez dłuższą chwilę walczyli ze sobą, starając się obezwładnić przeciwnika skoncentrowaną mocą. W końcu Maathe zaślepiona żądzą mordu rzuciła niebezpieczny, złowrogi czar. Zanim czarodziej dostrzegł pędzące ku niemu śmiertelne zagrożenie, rozległ się głośny krzyk Wyklętego i Soreav rzucił mu krótkie spojrzenie. Virisian klęczał, z najwyższym trudem utrzymując się w tej pozycji. Dopiero wtedy ujrzał w jego wyciągniętej, rozwartej, drżącej dłoni stopniowo gasnącą kulę energii o rubinowej barwie i wzdrygnął się mimowolnie. Wiedział, że kobieta chciała go wyeliminować, lecz nasłani przez nią zabójcy oferowali stosunkowo szybki koniec, natomiast to, czym próbowała poczęstować go teraz Maathe, równało się powolnej śmierci w potwornej męce. Zmrużył ciemne oczy i bez skrupułów potraktował ją skutecznym i niezwykle bolesnym zaklęciem własnego pomysłu. I choć zamierzał ją zabić na miejscu, nie udało mu się. Upadła z krótkim okrzykiem na posadzkę, zwijając się w cierpieniu, a jej białe włosy rozsypały się po półprzezroczystym kamieniu, powoli zmieniając barwę na jasny blond. Po upewnieniu się, że jest bezbronna i nie zaskoczy nagłym atakiem, zignorował ją, pochylając się w jednej chwili i przygarniając do piersi bardzo słabego Wyklętego, który ostatkiem sił wyszeptał:
― Tym razem to chyba ja złoję ci skórę. ― Słysząc te słowa, czarodziej roześmiał się i pocałował delikatnie młodego mężczyznę.
― Myślisz, że ci pozwolę, mój najmilszy? ― Nie uzyskawszy innej odpowiedzi, prócz cichego pomruku, zmęczony walką Soreav potrząsnął głową i szepnął w jasne kosmyki: ― Musimy stąd znikać, nim przestanie działać mój czar, Viri. Ostatni raz. Obiecuję, następnym razem będziesz jeździł na swoich ukochanych koniach. Zamknij oczy.
Jakiś czas potem znaleźli schronienie w zajeździe często odwiedzanym przez czarodziejów. Tu nikt nie zadawał zbyt wielu pytań. Leżąc w jednym z bogatszych pokoi, Soreav gładził włosy wtulonego w jego ramiona kochanka, zastanawiając się, ile czasu minie, nim Maathe ponownie ruszy ich tropem.
Co za ironia losu. Wyklęty i czarodziej ramię w ramię używają magii, ratując siebie nawzajem i stawiając czoła całemu światu , pomyślał, spoglądając na śpiącego. Wtedy zrozumiał to, czego kiedyś próbował nauczyć go mistrz. Jego reguła brzmiała: „Magia to kapryśna pani. Nie ma nikogo, komu dałaby się poznać i okiełznać do końca. Otwórz się na jej wezwanie.”

*Runy mannaz i laguz wykorzystane w opowiadaniu oraz pozostałe wraz z ich znaczeniem można znaleźć tu: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 14:09, 15 Mar 2014    Temat postu:

<center>Tekst D</center>

Warunki:
Gatunek: bajka
Rating: +16
Pojawia się: ćma, ognisko, wilk

Tytuł: Bajeczka


- Opowiedz mi bajkę – zażądała Oliwka.
A Oliwka nie była osobą, której się odmawia.
Franek wtoczył się do ich wspólnego pokoju – na poły obklejonego plakatami zespołów blackmetalowych, na poły zaś zarzuconego porozwalanymi wszędzie kucykami pony, lalkami Barbie i różowymi akcesoriami do włosów.
- Kochanie – zaczął niepewnie chłopak, wspinając się na antresolę. Uwalił się wygodnie na łóżku i odetchnął ciężko. – Jestem najebany – wyjaśnił siostrzyczce. – Nie wyjdzie mi teraz bajka.
Dziewczynka aż zapiszczała z radości, słysząc z jego ust to okropne słowo. Wlazła na jego łóżko, trzęsąc niemiłosiernie, i położyła się przy nim.
- Bo powiem mamie, że przeklinasz – zagroziła. – I tacie, że znowu byłeś u Daniela. I im razem, że się upiłeś! Śmierdzisz, wiesz?
- Ciii. – Franek przyłożył palec do ust. – Potem nauczę cię JESZCZE GORSZEGO przekleństwa, najgorszego jakie znam. Tylko idź już na dół, muszę iść spać, zanim zrobię coś, czego będę bardzo żałował.
Oliwka zawahała się przez chwilę.
- NIE! – stwierdziła w końcu z niezachwianą stanowczością. – Nie. Ja chcę bajkę, bo powiem! I powiem, że to Daniel uczy cię tych wszystkich brzydkich słów!
Franek westchnął, umęczony.
- No dobrze – wymamrotał. – Dobrze, opowiem ci bajkę. A więc pewnego razu…
- Nie! – przerwała mu twardo dziewczynka. – Bajka musi się zaczynać od „dawno, dawno temu”.
- Tylko cię sprawdzałem – zapewnił ją Franek. W rzeczywistości nie był tak pijany, na jakiego chciałby wyglądać, ale wypił zdecydowanie za dużo, żeby ich mama mogła się o tym dowiedzieć. – No więc dawno, dawno temu żył sobie piękny książę.
A potem poszło z górki.
- Piękny książę żył w pałacu… nie, nie w pałacu, żył w zamku, bo pałace są tylko ładne, a zamki przede wszystkim praktyczne. A świat wokół księcia był wyjątkowo podły, wiesz? Żyły tam smoki, wiwerny, gnolle, reptilianie, jednorożce, ulepszone jednorożce… - odchrząknął. – No. A taki zamek to dobra rzecz. Ma grube mury, nie to co jakiś pałac. I wiesz, co jeszcze żyło na zewnątrz? Ćmy.
Oliwka wzdrygnęła się malowniczo, wlazła pod koc i mocno przytuliła się do brata. Chociaż sama była typem małego potwora, który czai się pod łóżkiem, chrzęści w nocy łańcuchami, a gremliny zjada na śniadanie, ćmy budziły w niej niekłamane przerażenie.
- I być może książę nigdy nie zobaczyłby tych ciem… Gdyby nie to, że pewnego razu stało się coś okropnego. Został wygnany. Został wygnany przez swoją okrutną macochę, która chciała, żeby to jej dzieci odziedziczyły tron.
- Ale ja nie chcę! – oświadczyła Oliwka.
- Ale tak się działo w bajce! Oliwko, nie przerywaj mi!
- Ale ja tak nie chcę, nie chcę i już! – Kuksnęła go mocno w ramię. – To jest głupie, prawdziwe, dorosłe i polityczne! – Zwłaszcza to ostatnie słowo wymówiła ze szczególnym naciskiem, jakby chcąc podkreślić zarówno swoją znajomość poważnego wyrazu, jak i wyjątkowy wstręt do tegoż. – A bajka jest dla mnie i ma być taka, jak ja chcę, bo inaczej cię ugryzę!
- No dobra, dobra – zgodził się spolegliwie Franek. – Książę został wygnany, bo… bo przyłapano go z dziewką służebną.
- Na czym go przy-ła-pa-no?
- Na używaniu brzydkich wyrazów, naturalnie.
- Czy ten książę to ty?
Franek znów odchrząknął znacząco.
- No więc już ustaliliśmy, że książę został wygnany – podjął. – Gdyby to było naprawdę, cierpiałby głód i poniżenie, a na końcu umarł w nędzy… ale ponieważ to bajeczka dla najgrzeczniejszej z dziewczynek, książę zamieszkał w lesie i żywił się korzonkami i jagódkami, albowiem w porządnych bajkach na zajączki i sarenki polować nie wolno. Nawet jeśli w rzeczywistym świecie są one bardzo smaczne.
Tak więc nasz książę wybudował sobie szałas z liści i gałęzi, okopał go fosą i postawił palisadę, zrobił piec pod kamieniem i tak sobie żył. Żył sobie, żył, żył…
- Nie usypiaj!
- I żył! – podkreślił twardo Franek, trąc zapuchnięte oczy. – I żył, dopóki do jego lasu nie przybył posłaniec z sąsiedniego królestwa. Posłaniec ten przyniósł mu straszliwe wieści: księżniczka z sąsiedniego królestwa została porwana i uwięziona przez okrutnego czarownika. A ten czarownik był ĆMĄ.
Zrobił dramatyczną pauzę. Oliwka zakryła się cała kołdrą i kurczowo uczepiła się jego ramienia.
- Czarownik był strasznie zły i strasznie podły – mówił dalej jej brat. – Ale książę nie bał się ani czarów, ani ciem. Wyruszył więc księżniczce na ratunek, ale tutaj pojawił się zasadniczy problem: skąd wziąć magiczny miecz, żeby móc zmierzyć się ze straszliwym magiem? Otóż wpadł on na pomysł: udał się do chatki mieszkającego po sąsiedzku eremity…
- Kogo?
- Pustelnika, Oliwko. Mieszkającego w odosobnieniu mędrca i filozofa, pięknego i błyskotliwego. „Witaj, mój drogi książę”, powiedział mu eremita, bo bardzo księcia lubił. Usiedli sobie przy ognisku… upiekli korzonki na rożnie… miło im się tak siedziało… - zamrugał szybko. – No już, już, Oliwko, tylko mnie nie gryź! Bo widzisz, siedząc przy ognisku omawiali bardzo ważne sprawy. Eremita zlecił księciu trzy zadania. Pierwsze polegało na schwytaniu jadowitego ptaka.
Jadowity ptak ukrywał się głęboko w lesie, tak głęboko, że do jego gniazda nie docierały promienie słońca. Książę wziął więc lampę, albowiem w świecie bajek nie znano latarek. A lampy mają to do siebie, że gasną. I wiesz, co się stało potem?
- Przyleciały ćmy!
- Nie! Książę, będąc już blisko kryjówki ptaka, nadepnął na zdradliwą gałązkę. Bajki są pełne zdradliwych gałązek, wiesz?
- I umarł!
- Nie, głuptasie. Nie umarł. Zdradliwe gałązki nie zabijają ludzi, tylko hałasują. Rozległ się głośny „trzaaaask!” i ptak odleciał, spłoszony, a łopot jego skrzydeł zgasił latarnię. I zrobiło się ciemno jak w du… no, zapadła ponura, złowieszcza ciemność, albowiem do kryjówki ptaka nie docierały promienie słońca. Ale książę nie był głupi, o nie! Znalazł dwa krzemienie i suchy mech, dzięki którym udało mu się rozpalić ogień i znów zapalić latarnie, ale ptak zdołał uciec. Przygnębiony książę postanowił wrócić do eremity, ale nagle usłyszał straszny hałas! Szamotanie, wrzaski, nie ma to tamto, no po prostu Meksyk. To przerażony ptak wyleciał ponad korony drzew i poraziło go słońce, którego nigdy wcześniej nie widział. Nasz bohater złapał go zatem w worek, oczywiście ciemny worek, żeby nie narażać oczu ptaszyska na dalszy kontakt z jaskrawym światłem.
A potem wrócił do eremity i… i poszedł spać…
No dobra, spokojnie! Kiedy już się wyspał… - Franek ziewnął potężnie. – Kiedy już się wyspał, eremita miał dla niego kolejne zadanie. Przez noc przygotowywał truciznę z piór ptaka… którego potem, oczywiście, odniósł do lasu… i rano polecił księciu podać ją okrutnemu smoczysku, które nękało okoliczne wsie i sioła. Zwyczajnemu księciu mogłoby sprawić to problem, ale nasz bohater nie jest zwyczajny, o nie! To książę z bajki, więc wie, jak takie rzeczy załatwia się w bajkach. Wziął SZTUCZNĄ owieczkę i wypchał ją trucizną, a następnie podsunął smokowi. A że smok był smokiem zwyczajnym i pospolitym, co bajek nie czytał, to łyknął przynętę!
- I co? I co się z nim stało? – dopytywała Oliwka.
- I wybuchł! – oświadczył dramatycznie Franek. – Wybuchł i zabrudził swoimi nędznymi szczątkami całą okolicę, bo to był naprawdę, naprawdę wielki smok!
- Fuuuj! A jakie było trzecie zadanie, co? No jakie?
Brat spojrzał na nią tak chytrze i przebiegle, jak tylko może patrzeć człowiek pijany i prawie już śpiący.
- Musiał wystosować specjalny list do ekipy, która potem posprzątała ten cały bajzel. Ale to nudne, więc nie będziemy się wdawać w szczegóły.
- Ale ja tak nie chcę!
- Posłuchaj, gadzie! – warknął Franek. – To ja opowiadam, a nie ty, zgadza się? Jeśli dalej będziesz grymasić, to powiem mamie, że wyrzuciłaś niebieskiego kucyka za okno! I że biłaś mnie łysą Barbie! Zrozumiano?
- Tak! – zapewniła Oliwka, a ton jej głosu nagle stał się dziwnie grzeczny. – Co ty, Franek, na żartach się nie znasz?
- No rzeczywiście, nie znam się. Wracając do bajki… Eremita wręczył księciu magiczny miecz i powiedział: „To jest miecz wykuty ze metalu, który był w skale, która była w niebie. A dbaj o niego, czyść, ostrz i poleruj, bo ostrze to, chociaż mordercze wysoce, jest też nadzwyczaj kruche”. A potem udał się w drogę razem z nim, bo wiedział, że książę może sam sobie nie poradzić z okrutnym czarodziejem. Który, nie zapominajmy o tym, był też ćmą.
Ruszyli więc razem, a wiedz, że droga była bardzo długa i pełna przeszkód. Musieli walczyć z okrutnymi potworami: ze szkieletami, z ożywieńcami, z nagami, z żywiołakami i z wróżkami…
- To ten pustelnik… to znaczy ten eremita! Ten eremita też umiał walczyć?
- No… w sumie to nie, ale był bardzo mądry i dawał księciu dobre rady. I opatrywał jego rany… Bardzo się zaprzyjaźnili w tej drodze… Zostali najlepszymi przyjaciółmi, tak bliskimi, jak jeszcze nikt na całym świecie…
- Jeśli uśniesz, zanim oni uratują księżniczkę, to masz w ryj – poinformowała go Oliwka, opierając główkę o jego bark i moszcząc się wygodnie.
- Nie usnę – obiecał Franek. – W końcu, po wielu dniach drogi, doszli do zamku czarodzieja. A musisz wiedzieć, że to był naprawdę porządny zamek: zły czarodziej oszczędził na duchach wyjących po kątach i rozsiewających wszędzie ektoplazmę, zainwestował za to w grube mury obronne i gros magicznych pachołków, którzy stali między blankami, gotowi wylać gorący olej na głowy wszystkich niemądrych książąt łudzących się, że uda im się uratować księżniczkę. A zapewniam cię, że było ich bardzo wielu!
- I umarli? – spytała podekscytowana Oliwka.
- Nie, coś ty, nie umarli. Ale byli bardzo poparzeni i już nie tak piękni jak kiedyś. No i nie udało im się uratować księżniczki. Dlatego też eremita postanowił obmyślić chytry plan. Zamiast pchać się jak idioci tam, gdzie czarodziej miałby ich na widelcu, oddalili się od zamku i rozpalili wielkie ognisko.
Musieli trochę poczekać, bo czarodziej wiedział, że coś się święci i próbował walczyć z zewem wołającym go w stronę ognia. Ale nie mógł długo oszukiwać swojej natury. Sfrunął więc z wieży, a wtedy książę, zgodnie z radami eremity, zamachnął się i uderzył go mieczem! Kiedy czarodziej został w ten sposób zraniony, prysła magiczna osłona, za którą więziona była księżniczka, ale jeszcze za wcześnie, żebyśmy mogli zacząć się cieszyć, wiesz, Oliwko? Bo kruche ostrze miecza pękło na dwoje i nasi bohaterowie zostali bez broni!
Sytuacja wyglądała naprawdę niebezpiecznie, bo czarodziej, chociaż ranny, wciąż był wysokim i potężnym mężczyzną, a zarazem znającą potężne zaklęcia ćmą. Książę liczył na to, że eremita wymyśli coś mądrego, ale zanim ten zdążył odezwać się chociaż słowem, z wieży wyskoczyło ogromne wilczysko, wreszcie wolne po zniknięciu osłony! Zabiłoby się niewątpliwie, gdyby spadło na dziedziniec, ale ono wpadło do fosy, chlapiąc na wszystkie strony śmierdzącą wodą! A kiedy już z niej wypłynęło, rzuciło się na czarodzieja i rozszarpało go na małe kawałeczki!
- I umarł! – zawołała triumfalnie Oliwka, uderzając rączkami w kołdrę.
- Tak, zły czarodziej umarł! A wilk przemienił się w małą dziewczynkę! Była to bowiem królewna, przemieniona w potwora przez eksperymenty czarodzieja! W rzeczywistości była ona całkiem uroczą osóbką, chociaż bardzo lubiła gryźć ludzi. I wszystko skończyło się dobrze! Książę i eremita stwierdzili, że nie potrzebują żon i razem żyli długo i szczęśliwie, a mieszkała z nimi księżniczka, którą adoptowali. I żyli długo i szczęśliwie. Bo tak powinny kończyć się bajki, prawda?
- Księżniczka to ja – stwierdziła Oliwka.
Złapała brata za ramię i ugryzła, wcale niemocno.
A Franek miał nadzieję, że nie zdała sobie sprawę z jego udawania snu, kiedy spytała ciekawsko:
- A ten cały eremita to kto? To Daniel, prawda?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin