Yaoi Fan - Forum Literackie

Forum Yaoi Fan Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Teksty ["Pada śnieg!"]


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 1:30, 24 Gru 2014    Temat postu: Teksty ["Pada śnieg!"]

<center>Tekst A</center>

Czy poznasz mnie, kiedy po drugiej stronie wyciągnę do ciebie dłoń? Czy zrozumiesz, kiedy będę wołał cię głodnymi spojrzeniami? Czy poczujesz mój dotyk, kiedy zechcę chwycić twoje oczy, twoje usta, twoją krew otuloną ciepłym ciałem? Czy po drugiej stronie istnieje krew?...
Zimny wiatr rozwiewa mi włosy, sprawia, że wilgotne od wspomnień wargi tężeją w grymasie bólu, przedziera się przez powieki i nie pozwala wypłynąć łzom, zatrzymując je głęboko wewnątrz mnie. Wewnątrz ciebie. Czasami nie wiem, która postać jest prawdziwsza. Czy jestem jeszcze sobą, czy tylko cieniem ciebie, cieniem uwielbienia, cieniem uczucia, któremu los nie dał szansy.
Kroki skrzypią na śniegu, strzępy rozmów wirują w przesyconym mrozem powietrzu, a w oddali słychać krzyk ptaków, udających się na spoczynek. Granatowe niebo, poprzecinane pasmami siwych chmur, rozlewa się nade mną w formę tajemnicy. Mrużę oczy i zapobiegawczo kryjąc głowę w ramionach usiłuję przebić natarczywym wzrokiem fragment warszawskiego firmamentu.
Niebo. Przystań konstelacji, kopuła ponad światem znanym, brama do przybytku szczęśliwości. Patrzę na pospieszane wiatrem odłamki szarości i nie mogę wyobrazić sobie ciebie wśród obłoków. Jak wygląda niebo? Czy możliwe, żeby istniało cokolwiek poza bytem?
– Naprawdę wierzysz w objawienie?
– W coś muszę wierzyć, Lachesis.
– Twoje życie w moich dłoniach jest wstępem i rozwinięciem. Obracam w palcach twój los, dotykam twoich wrażeń, otwieram twoje rany. Ale nie potrafię pojąć niektórych myśli, których chwyta się twój zatrważająco ludzki umysł. Nie jesteś nawet wierzący.
–Może jestem?
– Chcesz wmówić sobie wiarę, bo brakuje ci miłości.
– Nie brak mi nadziei.
Pisk hamulców na oblodzonej jezdni. Zatrzymuję się w ostatnim momencie, a kierowca małej, dostawczej ciężarówki patrzy na mnie z przerażeniem, stopniowo ustępującym miejsca wściekłości. Odprowadzany bezgłośnymi przekleństwami zza przedniej szyby, przebiegam na drugą stronę.
Druga strona. Przystań zabłąkanych, wysokość ponad niskością, brama do przybytku…
– Nie rozpędzasz się? Brakowało kilku sekund, żebym bawiła się twoim zastygłym językiem.
– Jestem pod władzą Lachesis.
– Do czasu, młodzieńcze. Jeśli nie masz ochoty na szybsze poznanie odpowiedzi na twoje nudne pytania, nie ścigaj się z ciężarówkami.
–Pytania… Ty znasz odpowiedzi, prawda?
– Jam Atropos, Morta, jam Nieodwracalna. Ja jestem tą, która wyznacza kres życia, przecina nić, odbiera przeszłość i teraźniejszość. A kim ty jesteś?
– Nie odpowiedziałaś!
Sugestywne spojrzenie pani z jamnikiem w czerwonym kubraczku z włóczki pozwala mi przypuszczać, że ostatnie zdanie wypowiedziałem na głos. Odwracam wzrok z godnością. To, że rozmawiam z ucieleśnionymi w mojej wyobraźni reliktami dawnych mitologii, nie daje jej prawa pogardy. Wyjątkowo brzydki kubraczek.
Wzdycham ciężko i zauważam, że jakiś czas temu zaczął prószyć śnieg. Białe okruchy nieba niezmiennie przypominają mi stado zabłąkanych gołąbków, poszukujących drogi do domu. Nie wiem, skąd biorą się takie skojarzenia. Może jestem dziwny. A może tylko samotny.
Kloto, Lachesis i Apotros to greckie boginie losu, córy Zeusa i Temidy. Prządka, Udzielająca i Nieodwracalna, czyli dająca, strzeżąca i odbierająca życie. Od jakiegoś czasu nieustannie myślę o śmierci, co nie pasuje ani odrobinę do atmosfery nadchodzących, radosnych, pełnych ciepła świąt. „Minęło już tyle czasu, mógłbyś to zaakceptować”. „Przestań tracić czas na rozpamiętywanie przeszłości”. Tyle złotych rad nielicznych przyjaciół, tyle błędów, poczynionych już w ogólnym założeniu. Bo czym jest czas? I co tak naprawdę tracę, wracając myślami do jedynych chwil, kiedy byłem naprawdę szczęśliwy?
*
Dziewiętnasty dzień grudnia wita mnie krzykiem SerjaTankiana. Siostra zorganizowała najwyraźniej kolejny zlot fanów muzyki alternatywnej. W zasadzie nigdy mi to nie przeszkadzało, lubię Serja, ciężkie brzmienie łączone z klasyką, metal symfoniczny, brudny punk. W każdym utworze przeciskającym się przez cienkie ściany naszego mieszkania znajduję coś prawdziwego. Prawda mnie uspokaja.
Dziewiętnastego dnia grudnia przeczesuję włosy palcami i wychodzę z pokoju z przerzuconym przez ramię ręcznikiem. Mijam grupę zbuntowanych nastolatków, zgromadzonych w korytarzu przed drzwiami królestwa siostry. Nawet osoby niezależne, wyznające kult anarchii w każdej możliwej postaci, muszą borykać się z pomiotami codzienności, takimi jak zacinający się zamek.
Kiwam dłonią w kierunku bandy, z zadowoleniem konotując, że wysoka dziewczyna w koronkowej sukience poradziła sobie z drzwiami i moja pomoc pozostaje tym razem zbędna. To chyba jej telefon jest źródłem wokalu Serja.
Chcę ominąć przyjaciół siostry i wślizgnąć się do łazienki, ale w momencie, gdy przekraczam jej próg, mój wzrok przechwytuje przenikliwe spojrzenie ciemnoniebieskich oczu, których nie widziałem wcześniej w naszym domu. Wśród dziewczyn z pofarbowanymi, prostymi jak druty włosami i artystycznie rozmazanym makijażem oraz dwóch wyrostków w glanach, zakochanych beznadziejnie w którejś z tamtych, stoi on. Wysoki, smukły, w czarnym golfie, z nieuporządkowanymi włosami o barwie miodu, z nieco zbyt wąskimi wargami, z bladą skórą i ze spojrzeniem wbitym w moje źrenice. Na moment nieruchomieję, mimowolnie odwzajemniając spojrzenie. Uśmiecham się niepewnie, to pierwszy gest, jaki przychodzi mi do głowy. Nie odpowiada tym samym. Po chwili wchodzi do pokoju razem z resztą i ginie z zasięgu mojego widzenia. Przez kilka sekund stoję jak sparaliżowany, bez konkretnych przyczyn nie mogąc zmusić się do ruchu. Po porannej toalecie szybko wychodzę z łazienki i trzaskam drzwiami wejściowymi. Chcę popatrzeć na śnieg.
*
Wieczorem pytam siostrę o nieznajomego.
–Ach, on? Raczej nie zagrzeje tu miejsca. To znaczy ten, nie przyjdzie więcej. Prawie się nie odzywał. Szkoda w sumie, bo wydawał się w porządku, taki inny – „inny” to dla niej największy komplement. – No i ładny całkiem, chociaż mnie się aż tak nie podoba. Dziewczyny chciały, żeby go zaprosić, szczerze, myślałam, że odmówi.
Nawija na palec pasmo kruczoczarnych – ku zazdrości koleżanek, naturalnie – włosów i przewierca wzrokiem ciemność grudniowego wieczora za oknem. Myślami jest już gdzieś indziej.
*
Święta zawsze mnie wzruszają. Widok miniaturowych choinek ubranych w błyszczące światełka, grubych mikołajków uśmiechających się do przechodniów zza sklepowych witryn, czerwono-zielonych papierków, szeleszczących na czekoladzie, zapachowych świeczek, dzieci przy półkach z zabawkami. Nie jestem nieczuły na to wszystko i chociaż niecałe dwa lata temu odrzuciłem istotną dla ludzkiej egzystencji część człowieczych emocji, od zawsze kojarzonych ze szczęściem, potrafię cieszyć się takimi drobiazgami jak stado drewnianych reniferków wielkości pudełka zapałek, ciągnących sanki wypełnione cukierkami. Może jestem dziecinny. A może tylko samotny.
Szukam prezentów dla najbliższych. W labiryncie sklepowych alejek ściga mnie melodia LastChristmas - o dziwo nie drażni, dodaje tylko uroku. Do domu wracam okrężną drogą, a moje myśli znowu przyciąga niebo. Donikąd się nie spieszę, oddycham pełną piersią, obserwuję tysiące gołąbków skrzących się w bladym słońcu, uświadamiam sobie, że jestem szczęśliwy. Mimo wszystko.
– Ty? Szczęśliwy? To jakiś żart?
– Przestań. Chciałbym odpocząć.
– Odpocząć, kiedy wciąż nie znalazłeś odpowiedzi?
–Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek je znajdę.
– Myślisz, że on cię teraz widzi?
– Nie wiem, Lachesis.
– A chciałbyś w to wierzyć?
Wierzyć… Moje kroki mimowolnie kierują się w stronę miejsca, którego nie odwiedzałem od lat. Mosiężna klamka skrzypi tak samo jak kiedyś.
W kościele jest cicho. Wilgotne powietrze przesycone wonią kadzideł dopełnia obrazu blasku świec, rozsypanego wokół ołtarza. Zamykam oczy.
Rodzice nigdy nie zmuszali mnie ani siostry do uczęszczania na msze, nie nakłaniali do pokładania nadziei w Bogu, nie wiem nawet, czy w nich samych zachowała się ta czysta, dziecięca wiara z czasów I Komunii. Nie rozumiem właściwie, dlaczego tu przyszedłem. Czy to pod wpływem spokojnej, przygaszonej jak gdyby atmosfery, panującej w budynku, czy może za sprawą łagodnego światła, drżącego w ciemności, zaczynam zastanawiać się nad swoim życiem. Myślę o tym, czym jest zło i co mogę nazwać grzechem. Boże, potępiłbyś mnie za to, co czuję? Za to, co we mnie najczystsze, chociaż skalane śmiertelnością, pożądaniem, brudem egoizmu?Czy istnieje gdzieś w głębi człowieka coś takiego jak dusza? Nagle dochodzę do wniosku, że gdyby nie istniało, wszyscy byliby jednakowi. Musi trwać w nas coś, odłamek, odprysk, nieważne, coś, co sprawia, że potrafimy się odróżniać i rozpoznawać. Coś, tuż przed czym kończy się granica sfery „człowiek”, a zaczyna „ja”. Coś, co jest tylko moje, tylko twoje, tylko nasze. Odrębne. Przez krótki moment za gardło chwyta mnie pytanie o to, czy komukolwiek byłbym w stanie oddać to, czymkolwiek by nie było i jakkolwiek by tego nie nazwać. Zatracić się, ukorzyć przed pierwiastkiem boskości w drugim człowieku. Zaufać jeszcze raz.
Wychodzę spokojny i wyciszony. Może nie dowiedziałem się niczego, a może doznałem chwilowego olśnienia. To jeszcze nie jest wiara. Ale to nie jest już pustka.
– A może to zbliżanie się do śmierci? Przeczuwasz rychły koniec?
– Skąd tyle kpiny, Apotros?
– Nawrócenie w ostatnich chwilach?
– Wszystko przybliża nas do śmierci.
Kroki skrzypią na śniegu, w powietrzu tańczą gołąbki.
–Niekoniecznie. Istnieją rzeczy, które czynią nasze życie piękniejszym na tyle, że przestajemy mieć chęć, by się z nimi rozstawać.
Chwila. Ten głos nie brzmiał tylko w mojej głowie, prawda? Podnoszę wzrok. Nieuczesane włosy, ciemnoniebieskie oczy, wąskie wargi. Szlag. Znów musiałem mówić do siebie. A on musiał wyjść za mną z kościoła. Nie zauważyłem go? Stał z tyłu?
–Eee, tak – rzucam niepewnie, nagle onieśmielony. – Masz rację. Ale czasem wydaje mi się, że te rzeczy nie pochodzą z naszego małego, cynicznego świata, że są raczej kształtem z innego miejsca, przebłyskiem czegoś większego. – O czym ja, do cholery, mówię? –Nie wiem, czy mnie rozumiesz. To jak przenikanie się rzeczywistości. Ciężko mi wierzyć w to, że najlepsze może mieć źródło w tym samym punkcie, co najgorsze.
Patrzy na mnie, tym razem bez wczorajszej natarczywości. Jak gdyby… łagodniej. Po chwili ponownie słyszę jego głos.
– Piękno zamyka się w cierpieniu. W innym wypadku poświęcenie byłoby bezwartościowe. Gdyby nasz świat nie obejmował sobą współistnienia dobra i zła, nie bylibyśmy w stanie kochać. Nie chcę nawet wyobrażać sobie, czym byłaby miłość.
Starszy mężczyzna ze srebrną brodą opiera się o kościelny mur i nuci cicho. Po chwili do nieśmiałego wokalu dołącza szept trącanych strun. Nie wiem, co odpowiedzieć. Ta rozmowa wydaje mi się absurdalna. Mimo wszystko podejmuję dyskusję.
– Miłość jest największym darem i największym przekleństwem. Coś tak wielkiego nie powinno być zarazem tak kruche, a to tylko potwierdza moją teorię. Uczucie z innej rzeczywistości niszczone przeznietrwałość naszego świata. Wszystko wokół jest równie nieidealne. Prawdziwe piękno nie istnieje. Nieistniejedoskonałość.
I heard there was a secret chord
That David played and it pleased the Lord…
Dopiero teraz rozpoznaję melodię.
– Doskonałość jest nudna.
The baffled king composing Hallelujah…
Odwracam się i szybko ruszam w stronę domu. Rozmowa przestała mnie bawić, zniknął gdzieś kościelny spokój. Kim w ogóle jest ten człowiek? Zwykły gówniarz, kolega mojej siostry, a może nawet nie kolega. Mówi o życiu tak, jakby je znał. A nic o nim nie wie.
– Hej, zaczekaj!
Biegnie za mną. Właściwie o co mu chodzi? Nie wiem nawet, jak ma na imię.
– Jak masz na imię? – pytam agresywnie, kiedy zrównuje swój krok z moim.
Wybucha beztroskim śmiechem.
*
Do Wigilii zostały dwa dni. Dom wypełnia aromat pieczonych pierników, siostra uparcie usiłuje nadać choince mroczny charakter, ozdabiając ją dziesiątkami koronkowych kokardek i gotyckich łańcuszków, a radio mruczy delikatnie zniekształconym przez starość głosem „Gonna find out who'snaughty and nice, Santa Claus iscoming to town”. Siedzimy na poddaszu przy otwartym oknie, tak że gołąbki wpadają do pokoju i uderzają o ściany. Palę papierosa i przyglądam się jego twarzy spod zmrużonych powiek.
– Nowotwór – przełamuję ciszę, która zapadła po ostatnim pytaniu. – Nic nie dało się zrobić.
Przez dłuższą chwilę milczy. Szuka słów. Te, które wypowiada, nie są tymi, których się spodziewam.
– Kochaliście się?
Krztuszę się dymem i gwałtownie chwytam powietrze. Co w moim głosie mnie zdradziło? Co dało mu znak, co naprowadziło na trop?
– Nie – zaprzeczam i gaszę papierosa o klinkierowy parapet. Czuję, że mi nie wierzy.
– Był dla ciebie ważny?
– Był moim przyjacielem.
– Nikim więcej?
Cholera. Skąd wie? Przyjaciel… Ktoś więcej… Co to wszystko znaczy? Czym jest teraz, dwa lata po pogrzebie, dwa lata od końca mojego wewnętrznego świata? Nie zdążyłem mu powiedzieć. Nie wiem, co czuł, więc skąd mogę wiedzieć teraz, kim był? Pod powiekami zbierają się piekące łzy. Zaciskam pięści. Nie mogę się rozkleić. To takie żałosne.
Patrzy na mnie i nic nie mówi. Przez chwilę mam wrażenie, że zapomniał o swoim pytaniu. Pochyla się i kładzie szczupłe, chłodne palce na moim rozpalonym policzku. Odtrącam jego dłoń ze wstrętem, którego przecież nie czuję. Sytuacja wymyka się spod kontroli.
– Przepraszam.
– Posłuchaj…
– Nie – wydaje się spokojny, ale drżą mu ręce. – Niczego nie musisz mi tłumaczyć. Po prostu… Od kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy… – śmieje się gorzko, nerwowo – Co za banał. A jednak zdarzają się rzeczy banalne. Chciałem ci tylko powiedzieć, że czasem wystarczy odrobina wiary. W twoim życiu nic jeszcze się nie skończyło.
– Nie wierzę w Boga – mówię całkiem bez sensu, to nawet nie jest odpowiedź.
– Na pewno?
Zapada cisza. Zaczynam odczuwać zimno mroźnego wieczora i podejrzewam, że nie ma ono żadnego związku z otwartym oknem. Wstaje i narzuca na siebie płaszcz. Nie protestuję, kiedy rzuca mi ostatnie spojrzenie i wychodzi. Słyszę, jak na dole żegna się z siostrą.
Źle się czuję. Jest mi wstyd. Wszystko, co zrobiłem i co powiedziałem, wydaje mi się nieodpowiednie.
*
Śni mi się cisza. Śnią mi się wysokie drzewa i kręta droga pomiędzy. Biegnę, poruszając się najszybciej jak potrafię, a jednak nie ruszam się z miejsca. Nagle spod ziemi wysuwa się głowa monstrualnych rozmiarów. Nie potrafię rozpoznać rysów twarzy, a czuję, że rozpoznanie jest jedynym, co mogłoby mnie teraz uratować. Jestem przerażony, ale nie mogąc przełamać muru ciszy, nie mogę nawet krzyczeć. W oddali dostrzegam jeszcze jedną postać. Rozczochrane włosy w kolorze miodu. Cisza przestaje istnieć.
*
Do Wigilii pozostał jeden dzień i spędzam go w najgorszy z możliwych sposobów, mianowicie – myślę.
– Dobrze zrobiłeś, to wszystko toczyło się zbyt szybko. Są pewne wartości, którym należy być wiernym.
– Jakie wartości? Pozbyłem się pierwszej osoby, której opowiedziałem o tym, czego latami nie potrafiłem wyrazić.
– Nie opowiedziałeś. Bałeś się. Powiedziałeś mu tylko, że mocno przeżyłeś śmierć przyjaciela. To nie jest opowieść, to stwierdzenie faktu.
–Czuję, że mógłbym mu powiedzieć.
– On się w tobie zakochał, swoją szczenięcą miłością. Dawno skreśliłeś miłość ze swojego życia.
– Być może popełniłem błąd.
Rozmowa z Lachesis nie daje mi dziś satysfakcji. Jestem rozdrażniony i niespokojny. Po raz pierwszy od dwudziestu czterech miesięcy tęsknię.
To wszystko nie ma sensu. Nawet go nie znam. Po powrocie z kościoła spędziliśmy dzień na rozmowie. Czułem, że ktoś mnie rozumie, że interesują go moje słowa, a jednocześnie, że za jego sprawą zaczynam modyfikować swój sposób myślenia. To było niesamowite. Wyjątkowe.
Ulotne?
Dla jednego ukłucia w sercu, które może być równie dobrze fałszywym znakiem, miałbym zdradzić swoje pierwsze, jedyne uczucie, zakopane w ziemi? Swoje uczucie, śpiące wśród obłoków?
Na dworze pada śnieg. Czysta biel przykrywa zabrudzone dniem zaspy, a w moim sercu rodzą się wątpliwości. Ile warte jest nasze życie? Ile możemy osiągnąć bez ryzyka? Czy nie zamykałem się w sobie w obawie przed próbą? Czy nie stworzyłem uczucia idealnego, niespełnionego i nieistniejącego tak naprawdę, w którym uwięziłem marzenie, mogące znaleźć finał w tej rzeczywistości?
Zadrżałem na myśl o jego ciemnych oczach. O chłodnych palcach na mojej gorącej skórze. O jego wąskich wargach, które pozostają dla mnie znakiem zapytania. Niewiadomą. Ucieczką poza strefę bezpieczeństwa. Nie wiem o tym człowieku nic ponad to, że uwielbiam z nim rozmawiać, że budzi we mnie nieznane dotąd pragnienia i że zechciał z premedytacją wedrzeć się do mojego świata. I zostać w nim na dłużej.
– Odrzuciłeś go.
Głos w mojej głowie odzywa się po raz kolejny i wiem, że nie należy do Lachesis, ale do Apotros.
*
Blask świec, rozmowy o domu, świąteczne potrawy, wspomnienia. Mama, ocierająca ukradkiem łzy wzruszenia. Tata, bawiący nas żartami tak nieśmiesznymi, że pokładamy się ze śmiechu. Siostra w ćwiekowanym gorsecie, rozchlapująca barszcz na podziurawione rajstopy.
„Jesteśmy tacy dziecinni” – myślę i jest mi z tym naprawdę dobrze.
Północ. Pasterka. Rodzina zostaje w domu, ku jej zaskoczeniu – wychodzę. Kroki skrzypią na znanej już drodze. Śnieg nie pada po raz pierwszy od tygodnia, a w ciszy zimowej nocy wirują pojedyncze płatki, strącane z drzew.
W kościele słucham kolęd z głową opartą o chłodną ścianę i wychwytuję w muzyce nutę tęsknoty. Może jestem wrażliwy. A może po prostu samotny.
Oczarowałaś me serce, siostro ma, oblubienico, oczarowałaś me serce jednym spojrzeniem twych oczu.
Skądś znam te słowa. W pamięci odzywają się lekcje religii z podstawówki, katechezy z gimnazjum, a może kilka mszy, na które przyszedłem z własnej woli w przeszłości?
O ileż słodsza jest miłość twoja od wina, a zapach olejków twych nad wszystkie balsamy! Miodem najświeższym ociekają wargi twe, oblubienico, miód i mleko pod twoim językiem, a zapach twoich szat jak woń Libanu.
Zamykam oczy. To jeszcze nie jest wiara. Ale to nie jest już pustka.
Po godzinie wychodzę i jestem pewny, że go spotkam. Szukam jego oczu w tłumie obcych twarzy. Nie rozumiem, dlaczego tej jednej nie traktuję już jako obcej.
– Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
– Znów słyszę w twoim głosie kpinę, Apotros.
– Odpowiedz mi.
– Wierzę w czucie.
Dostrzegam wreszcie ciemne tęczówki i jasne włosy, dziś uczesane. Moje serce na moment przyspiesza. To nie ma żadnego sensu. Nie jest mądre, racjonalne, uzasadnione. I wcale nie chce, żeby takie było.
Nasze spojrzenia krzyżują się. Kilka kroków i mogę poczuć bijące nawet przez kurtkę ciepło jego ciała.
– Ja… – denerwuje się. Patrzy na mnie niespokojnie, palce obu dłoni zaciska na końcu długiego, pasiastego szalika. Chyba nie jest pewien tego, co mogę teraz zrobić. Boże, ja sam nie jestem tego pewien.
– To jemioła? – pytam szeptem, wskazując na którąś z nieświadomych moich niecnych zamiarów jodłę. Doskonałość jest nudna. Podąża wzrokiem za moim spojrzeniem, a ja wykorzystuję ten moment i składam na jego ustach pocałunek tak niezgrabnie, jak ptak składa mokre skrzydła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 1:31, 24 Gru 2014    Temat postu:

<center>Tekst B</center>

Driving home for Christmas

[link widoczny dla zalogowanych]

I'm driving home for Christmas
Oh, I can't wait to see those faces
I'm driving home for Christmas, yea
Well I'm moving down that line
And it's been so long
But I will be there
I sing this song
To pass the time away
Driving in my car
Driving home for Christmas


Adam z frustracją uderzył głową o zimną szybę autobusu. Już od ponad godziny stali na Rondzie Rataje w korku, a w radiu znowu leciała ta głupia piosenka. Oczywiście, że jechał do domu na święta! Nawet taki niewdzięczny gnojek jak on nie zostawiłby swojej rodziny w Wigilię. Niestety tak musiał pomyśleć chyba każdy student w całym cholernym Poznaniu, bo nagle wszyscy gdzieś jechali! Nie mówiąc już, że żeby się dostać do autobusu, bilet musiał kupić dwa dni wcześniej...
Inna rzecz, że tramwaj tak wlekł się przez miasto, że Adam prawie się spóźnił na dworzec. Święty Marcin na ogół o tej porze był nieprzejezdny, nieważne latem czy zimą, ale na cztery dni przed świętami miasto ogarniało szaleństwo, w szczególności motoryzacyjne – tak, że ruch w każdym kierunku był sparaliżowany. Mimo wszystko Adam cieszył się z nadchodzących świąt. Nie widział swojej rodziny od września, a wcześniej też rzadko pokazywał się w domu. Gdyby ktoś powiedział mu dwa lata temu, że tak to będzie wyglądać, to na pewno by go wyśmiał. Czuł się bardzo związany z bliskimi i nawet gdy był jeszcze nastolatkiem, wszyscy zazdrościli im ich nietypowej relacji. Mieszkał z matką, babcią i wujem, a także z młodszą siostrą, która na co dzień studiowała w Toruniu, ale w przeciwieństwie do niego, wracała do domu przy każdej sposobności. I nic dziwnego, bo kiedy Adam myślał o ich rodzinie, zalewała go sentymentalna, nostalgiczna fala uczuć. Ale jakiś czas temu podjął tę trudną decyzję i teraz starał się z nią żyć...
To z kolei przypominało mu o tym, o którym nie mógł myśleć pod żadnym pozorem, więc prędko odgonił natrętne wspomnienie i wygodniej ułożył się w fotelu. Do Turku miał daleką drogę, a w tym tempie będzie ona trwała jeszcze dłużej niż zwykle. Wciąż byli na Ratajach. Za oknem ludzie odziani w puchate kurtki śpieszyli każdy w swoją stronę. Większość z nich dźwigała wielkie torby z centr handlowych, zapewne ukrywające świąteczne podarunki. Adam miał swoje prezenty w torbie podróżnej, schowanej w luku bagażowym, więc chociaż ten jeden problem miał już z głowy...
Miał za sobą bardzo męczący poranek na uczelni, więc, mimo iż na ogół uwielbiał obserwować drogę między Poznaniem a Turkiem, bo Swarzędz o tej porze roku wyglądał przepięknie – jak wioska Świętego Mikołaja, postanowił się przespać. Na tyle, na ile to było możliwe, kiedy dziewczyna za nim wciąż rozmawiała piskliwym głosem przez telefon, doprowadzając go do szału... Kiedy w końcu udało mu się zdrzemnąć, w uszach dźwięczało mu Driving home for Christmas with a thousand memories.
***
Kiedy Adam w końcu wyczłapał się z autobusu na dworcu w Turku, była już prawie dwudziesta. Jechał cztery godziny, zamiast planowanych dwóch i pół! Już czuł magię tych świąt...
Najbardziej było mu żal Poli, jego siostry, która od godziny koczowała w aucie, czekając na jego przyjazd. O wiele łatwiej by było, gdyby Adam w końcu zdecydował się na własny samochód, ale prawdę mówiąc, w Poznaniu nigdy go nie potrzebował. O wiele szybciej i taniej było jeździć tramwajami. Nawet nie chciał sobie wyobrażać tych porannych korków na Jeżycach... Kiedy natomiast przyjeżdżał do domu, dzielili z Polą starego Fiata, którego podarował im ich wujek, gdy sam kupił nowe auto. Na co dzień samochód stał nieużywany w garażu, ale kiedy rodzeństwo wracało w rodzinne strony, był fantastycznie przydatny.
Ich dom mieścił się kilka kilometrów od Turku, w Słodkowie. Była to mała mieścina, w której nie znajdowało się wiele więcej poza szkołą podstawową, zbierającą dzieciaki z całego rejonu, oraz parkiem z bardzo starym dworkiem, o którym krążyły dziwne legendy. Adam kochał tę wioskę całym swoim wielkomiejskim sercem.
Odebrał swój bagaż i sięgnął do kieszeni po telefon, żeby dać siostrze znać, że już dojechał, ale zanim zdążył zadzwonić, Pola sama rzuciła mu się na szyję. Miała na sobie ogromny wełniany szalik, zasłaniający prawie całą jej twarz – zapewne dzieło ich babci oraz puchate nauszniki, które dostała od niego na zeszłą Gwiazdkę. Jej ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, wyglądając, jakby z tydzień ich nie czesała.
– Jesteś w końcu! – zakrzyknęła radośnie, a z jej ust uniosła się para.
Śnieg zaczął znowu prószyć i Adam przeczuwał, że w tym tempie do jutra cały Słodków przykryje biały puch. Jego wieś o tej porze roku wyglądała bajecznie... Ale odśnieżanie dróg łopatą było już o wiele mniej bajeczne i stanowiło jeden z powodów, dla których Adama jednak ciągnęło do miasta.
Położył wolną rękę na głowie siostry i potargał jej włosy jeszcze bardziej. Oczy świeciły jej ze szczęścia, a nos miała cały czerwony. Nie mógł się nie uśmiechnąć na ten widok.
Pola wpadała do niego do Poznania przynajmniej raz w miesiącu. On też starał się ją odwiedzać tak często, jak się dało. Ale, mimo iż widzieli się niecałe dwa tygodnie wcześniej i tak się stęsknił. Pola była od niego o dwa lata młodsza i chociaż czasami darli koty, byli też świetnymi przyjaciółmi.
– Czekałaś na mrozie – bardziej stwierdził niż zapytał.
– Tylko chwileczkę – odpowiedziała. – Nie mogłam się już doczekać... – dodała i pociągnęła go w kierunku parkingu.
Droga do domu trwała zaledwie chwilkę – ogrzewanie nie zaczęło jeszcze dobrze chodzić, a Pola już parkowała na ich podwórku. Adam otworzył drzwi pasażera i od razu skoczył na niego ich pies – Pluskwa. Psisko było duże i mokre od śniegu, ale nie przejmowało się tym kompletnie. Z radością godną lepszej sprawy rzuciło się na swojego pana i jęzorem okazało, jak bardzo tęskniło. Adam przez śmiech spróbował odciągnąć od siebie zwierzę, ale wilczur nie chciał odpuścić. W końcu chłopak pozwolił psu się sobą nacieszyć i po chwili Pluskwa faktycznie odsunęła się trochę, ale wciąż kręciła ósemki ze szczęścia. Kiedy tak patrzył na swojego psa, serce mu się ściskało od wyrzutów sumienia, że zostawił go na tak długo. Było to jednak niczym wobec tego, co poczuł, kiedy na schodach stanęła jego babcia. Kobieta miała już blisko osiemdziesiąt lat i kłopoty z płucami, nie powinna wychodzić na dwór w taką pogodę! Tymczasem stała tam, opatulona tylko w sweter i uśmiechała się dobrotliwie do swojego wnuka marnotrawnego. Adam czuł supeł w żołądku od niewypowiedzianego poczucia winy, ruszył jednak w stronę babci i przytulił ją mocno.
– Nie powinnaś wychodzić na dwór bez kurtki – zganił ją łagodnie, gdy wysupłał się z jej ramion.
– Adaśko, teraz to już nie są te same zimy, co pięćdziesiąt lat temu! – powiedziała raźnie i gestem zaprosiła go do domu. Pola deptała im po piętach.
Już w korytarzu wpadli na ich wuja – zawsze uśmiechniętego czterdziestolatka, starego kawalera, który nigdy nawet nie myślał o wyprowadzce od matki. Ponoć w latach swojej młodości był niezłym podrywaczem, który nie odpuścił żadnej kobiecie. Lata jednak mijały, a on pozostawał sam, aż w końcu przegapił swoją szansę. Czasami Adam zastanawiał się, czy tak będzie też z nim?
– No, jesteś w końcu, dupku! – wykrzyknął starszy mężczyzna z krzywym uśmiechem. – A już myślałem, że zapomniałeś, jaki masz adres zameldowania w dowodzie!
Cały wuj Julian. Czasami bliżej mu było do kolegi niż do opiekuna, ale jednak, gdy ojciec Adama ich porzucił, zaraz po narodzinach Poli, wuj sam zaproponował, by wszyscy przeprowadzili się z powrotem do domu rodzinnego. Nie był może konwencjonalnym opiekunem, ale zawsze można było na niego liczyć. Zwłaszcza jeśli chodziło o kołowanie alkoholu nieletnim...
– Wolałem nie oglądać twojej paskudnej gęby! – żartował, klepiąc wuja po plecach.
– Jakby ktokolwiek za tobą tutaj tęsknił!
– Julian! – skarciła go natychmiast kobieta w średnim wieku, wychodząc z salonu.
– Mamo – powiedział Adam i ruszył do przodu, żeby wziąć kobiecinę w ramiona. Była o głowę od niego niższa, ale silniejsza duchem od niejednego mężczyzny, którego Adam znał. Potrafiła stworzyć jemu i Poli wspaniały, kochający dom, mimo iż Bóg jeden wie, przez co musiała przechodzić podczas rozwodu. Za to Adam będzie ją wielbił do końca świata.
– Adaś, strasznie długo jechałeś – powiedziała ze zmartwieniem, już ciągnąc go do kuchni.
Babcia była tuż za nimi, w każdej chwili gotowa, żeby zagrzać mu zupy. Posłał uśmiech im obu.
– Wy się lepiej o Polę martwcie. – Odwrócił od siebie uwagę. – Wariatka zamiast po bożemu w samochodzie czekać, wyszła na ten mróz! Zanim dojechałem to już gile w nosie jej pozamarzały!
– Apolonia! – zakrzyknęły od razu obie panie, z niemożliwą wręcz dozą nagany w głosach. – Jak będziesz chora, to sama będziesz do apteki po lekarstwa jechać, zobaczysz – dodała jeszcze ich mama, na co Pola tylko wzruszyła ramionami.
– Nie ma naukowego dowodu na to, że zimno prowadzi do przeziębienia, chyba że doszłoby do hipotermii... – spróbowała wytłumaczyć, ale babcia natychmiast jej przerwała.
– Gadanie! Osiemdziesiąt lat żyję i swoje wiem! I powiem wam coś, nie dożywa się mojego wieku, jak człowiek lata po śniegu z gołą głową i nie wie, jak zaradzić choróbsku. Ręce myć i siadać – rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu i wzięła się za podgrzewanie obiadu dla swoich wnuków. – Herbaty wam zrobię z malinami, a później jedno i drugie marsz pod koce. A jak zobaczę jeszcze które bez czapki, to przez kolano przełożę! – zagrzmiała, ale oczy jej się śmiały.
Rodzeństwo rzuciło się wypełniać polecenia. Mądry człowiek wie, że babci nie należy podpadać...
***
Sobotnie przedpołudnie obfitowało w wypieki. Co prawda pierniczki były już dawno gotowe, ale przed nimi jeszcze babki i makowce! Adam od samego rana został zagoniony do pomocy w kuchni. Pozwolono mu tylko na dwie króciutkie przerwy, żeby napalił w piecu. Nie narzekał jednak, bo co rusz podjadał z miski coś dobrego... Może sam by nic nie upiekł, ale od zawsze świetnie sprawdzał się w roli ręcznego miksera – babcia nie lubiła technologii i wszystkie babki trzeba było ucierać pałką, którą niedługo pewnie ktoś przyjdzie im skonfiskować, żeby umieścić jako eksponat w muzeum. Pola radziła sobie w kuchni o wiele lepiej od niego, dlatego przydzielono jej bardziej odpowiedzialne zadania – odmierzała składniki i szykowała blachy. Babcia natomiast zasiadła za stołem jak królowa (którą zresztą była, przynajmniej w tej kuchni) i wydawała rozkazy.
Kiedy po południu po domu rozchodził się przepiękny zapach ciasta, Adam w poczuciu dobrze wykonanej pracy dał się namówić Poli na spotkanie ze znajomymi w Turku. Wuj Julian zaoferował nawet, że ich zawiezie, żeby oboje mogli wypić po grzanym piwie, ale Adam odmówił. To było jego pierwsze wyjście na miasto od zerwania i wolał być trzeźwy.
Z Mikołajem byli parą jeszcze w liceum, co w takiej małej mieścinie nie mogło spotkać się z aprobatą ludzi, dlatego trzymali głowy nisko i nie afiszowali się ze swoim związkiem. Jednak rodzina Adama wiedziała i akceptowała ich wybory. Lubili Mikołaja i po cichu liczyli, że chłopcy razem pójdą na studia. I na początku tak było. Kiedy jednak byli na trzecim roku, zaledwie o krok od licencjatu, rodzice Mikołaja mieli wypadek i oboje zmarli, osierocając jego i jego siedmioletnich wówczas braci. Mikołaj wystąpił o prawo do opieki nad rodzeństwem, ale walczył o to z babcią. W pewnym momencie jednak, chociaż nikt nie wiedział dlaczego, kobieta ustąpiła bez słowa. W tym samym czasie Adam zerwał ze swoim chłopakiem i wrócił do Poznania. Mikołaj natomiast zdecydował, że zostanie w Turku, żeby bliźniaki nie musiały zmieniać szkoły i kontakt się urwał.
Mikołaj podczas wakacji pracował jako barman w jednym z pubów w Turku, a gdy zdecydował się zostać w mieście, podjął tam pracę na stałe. Adam wiedział to od Poli, która czasem wpadała na chłopaka. Ani razu Mikołaj nie zapytał o niego, co było dla Adama trochę jak cios w serce.
***
Z Piotrkiem i Karoliną spotkali się już w Turku. Ona była z Cisewa i razem z Polą chodziły do jednej klasy w podstawówce, on znał się z Adamem z liceum. Kolejna szczęśliwa małomiasteczkowa para... Gdyby Adam i Mikołaj nie zerwali, teraz mieliby dłuższy staż niż oni.
Najpierw poszli coś zjeść do Stuska, ale, jak było do przewidzenia, szybko wszyscy zaczęli mówić o pójściu do Bezsenności – pubu, w którym pracował Mikołaj. Oczywiście.
To nie tak, że nie wolno im się było widywać. Adam sam podjął tę decyzję, bo sądził, że tak będzie mu łatwiej. W końcu Mikołaj żył w Turku, miał tutaj rodzinę. Rodzina była ważna.
Wiedział, że nie wolno mu zmienić zdania, bo zbyt dużo było do stracenia. Dlatego od czasu zerwania unikał Mikołaja jak ognia, nawet kiedy wszystko w środku aż krzyczało, żeby zobaczyć go chociażby przez jedną, krótką chwilę.
Bezsenność wyjątkowo pękała w szwach. Aż ciężko było uwierzyć, że w Turku w ogóle mieszkało tylu młodych ludzi. Choć najpewniej byli to sami studenci, którzy pozjeżdżali się na święta do domów i którzy uciekną z miasteczka wraz z nastaniem nowego roku.
Jakimś cudem udało im się znaleźć wolny stolik. Adam rozglądał się nerwowo, szukając swojego byłego, ale nigdzie go nie widział. To było do przewidzenia, że kiedy w końcu odważy się na konfrontację, Mikołaj będzie miał noc wolną... Dupek zawsze wszystko robił na przekór!
Zrezygnowany ściągnął kurtkę i zaproponował, że pójdzie zamówić napoje do baru, wcześniej zbierając od znajomych zamówienia. Kiedyś ten pub był jego drugim domem. Przesiadywał tu, dotrzymując Mikołajowi towarzystwa podczas prawie każdej jego zmiany. Teraz jednak pomieszczenie wydawało mu się obce. Za barem stał tylko jeden barman, niski blondyn, którego Adam chyba kojarzył z liceum. Kiedy chłopak go zauważył i profesjonalnym tonem zapytał, co podać, Adam już otwierał usta, żeby zamówić dwa grzane wina i dwa redbulle, kiedy z zaplecza wyszedł nagle Mikołaj, szarpiąc wyglądający na naprawdę ciężki keg. Przydługa grzywka wlazła mu w oczy, kiedy walczył z beczką piwa, a jego przedramiona napięły się od wysiłku. Gdy w końcu podłączył nowy keg do nalewaka, wyprostował się i potoczył spojrzeniem po tłumie, chyba wyczuwając, że ktoś mu się przygląda. Adam dopiero po chwili zorientował się, że stał z otwartymi ustami na wprost barmana, który wciąż czekał na zamówienie. Zamrugał i nachylił się nad chłopakiem, a kiedy po chwili spojrzał tam, gdzie chwilę temu stał Mikołaj, jego już nie było.
***
Kiedy wrócił do stolika, nie przyznał się, czemu jest taki rozkojarzony. Wodził za to wzrokiem po sali, aby jeszcze raz wypatrzeć Mikołaja. Na nic jednak jego wysiłki, bo chłopak przepadł. Zupełnie jakby się przed Adamem chował! To było naprawdę oburzające! Może nie rozstali się w zbyt dobrej atmosferze, ale na Boga, byli ze sobą pięć lat! Pięć cholernych lat, to chyba coś znaczy, prawda? Nie mogli się nawet przywitać i wymienić kilku niezobowiązujących zdań?! W głowie mu się nie mieściło, że Mikołaj wolał się chować gdzieś na zapleczu... Wyszli po niecałej godzinie, bo Adama gryzły wyrzuty sumienia. Nie wobec tego dupka, jego eks, a wobec młodziutkiego barmana, który sam musiał sobie radzić z całym tym dzikim tłumem domagającym się alkoholu.
Kiedy wieczorem leżał już we własnym łóżku, postanowił, że tak sprawy nie zostawi...
***
W niedzielę popołudniem ponownie złożył wizytę w Bezsenności. Tym razem sam. Był zdeterminowany, żeby dorwać Mikołaja i zamienić z nim kilka słów. Nikomu nie powiedział, gdzie się wybiera. Po części dlatego, że nie chciał po raz kolejny zmyślać powodów, dla których niby zakończył się ich związek. Z oczywistych przyczyn nikt nie wiedział, co naprawdę się stało. A po części też dlatego, że się wstydził. Minęły dwa lata, a on wciąż nie potrafił wypowiedzieć jego imienia bez zdradzieckich rumieńców. Już bardziej oczywisty chyba nie mógłby być...
Bezsenność w niedzielę niczym nie przypominała Bezsenności z sobotniego wieczora. W pubie nie było ani jednego klienta, na sali panował zaduch, a przez witrażowe okna przebijało się słabe, grudniowe słońce. W powietrzu fruwały pyłki, które zawsze towarzyszą słabo wietrzonym, zakurzonym pomieszczeniom. Mikołaj stał tyłem do wejścia i ustawiał świeżo umyte szkło w gablocie. Kiedy drzwi się otworzyły, zadzwonił przywieszony do nich dzwoneczek, a barman odwrócił się ze zdziwieniem. Kiedy dotarło do niego, kto właśnie przekroczył próg pubu, jego oczy otworzyły się komicznie, a brwi uniosły się pod samą grzywkę.
– Cześć – powiedział nieśmiało Adam i usiadł na najbliższym hokerze, idealnie pośrodku baru.
***
Mikołaj miał ciężki poranek z bliźniakami wpakowującymi mu się do łóżka o dziewiątej rano, domagając się śniadania. Mimo iż nie spał dłużej niż trzy godziny, podniósł się dzielnie i w samych bokserkach pomaszerował do kuchni, by przyrządzić jajecznicę i tosty. Dzieciaki na ogół radziły sobie same ze śniadaniami, ale niedziela była ich specjalnym dniem. Kiedy rodzice jeszcze żyli, mama zawsze budziła ich naleśnikami, a po śniadaniu całą rodziną jechali do kościoła i na lody lub kakao, w zależności od pogody. Po ich śmierci starał się zapewnić bliźniakom jak najwięcej normalności, nawet, jeżeli to oznaczało, że przez pół dnia czuł się później jak zombie.
Tym razem było z nim jednak wyjątkowo kiepsko. Nie dość, że w Bezsenności było wczoraj więcej ludzi niż chyba przez cały miesiąc razem wzięty, to jeszcze spotkał swojego byłego, co, szczerze mówiąc, było co najmniej traumatyczne. Adam co prawda zlitował się nad nim i wyszedł po niecałej godzinie, ale i tak Mikołajowi wszystko leciało z rąk i potykał się o własne nogi.
Na początku był taki wściekły. I zszokowany. A później zaczęła się przez niego przelewać nostalgia i głupia tęsknota, która nawet nie miała prawa tam być!
Adam potraktował go podle. Tak podle, że aż ciężko było uwierzyć, że to był ten sam słodki chłopak, z którym dzielił życie przez pięć lat. I dzieliłby dalej, bo planował zostać z nim na zawsze, gdyby Adam go nie zostawił. I to jak? Jak ostatni gnój – niecały miesiąc po śmierci jego rodziców, kiedy nie był jeszcze pewien, czy pozwolą mu zostać z bliźniakami, a jego demoniczna babka robiła wszystko, żeby zniszczyć mu życie! Tymczasem Adam wpadł do niego któregoś wieczora i oznajmił po prostu, że ich życia już do siebie nie pasują, że wybrali inne ścieżki, że on, Adam, chce żyć w wielkim mieście, tymczasem Mikołaj utknął w Turku. Że wciąż go kocha i życzy mu jak najlepiej, ale już nie z nim...
Życzy mu jak najlepiej. Co za dupek... Kiedy Mikołaj o tym myślał, nawet teraz gotowała mu się krew. Najgorsze, że on się wtedy go prosił! Jak żebrak, zapłakany i zasmarkany błagał, żeby Adam go nie zostawiał, że coś wymyśli, że będzie go odwiedzał, że wszystko dla niego zrobi... Widocznie Adam nie chciał jego wszystkiego, bo po tym, jak wyjechał do Poznania, nie odebrał już żadnego telefonu. Nie oddał mu też jego rzeczy ani nie przyjechał po swoje. Urwał kontakt całkowicie, jakby wspólne pięć lat nic nie znaczyło, a Mikołajowi pozostało się z tym pogodzić.
Teraz, dwa lata później chłopak nadal miał dziurę w miejscu, gdzie kiedyś było jego serce.
Po południu zostawił dzieciaki u sąsiadki, pani Gabrysi. Przyjaźniła się z jego mamą i teraz czasem im pomagała. Na ogół jednak Mikołaj pracował tylko wieczorami, a chłopcy byli na tyle samodzielni, że potrafili położyć się spać bez pomocy opiekunki. Niestety w zamian za wolne popołudnia w tygodniu, Mikołaj pracował w niedziele i wtedy pani Gabrysia była niezastąpiona.
Pub był dzisiaj wyjątkowo pusty. Od otwarcia pojawił się tylko jeden klient na szybkiego shota po kościele, a później już cisza. Mikołaj wykorzystał ten czas, żeby nadrobić zaległe porządki za barem – pomyć półki, wypolerować kieliszki, ustawić je od nowa. Kiedy akurat kończył poprawiać gablotę ze szkłem, drzwi otworzyły się z cichym brzękiem dzwoneczka. Zaskoczony odwrócił się na pięcie i stanął jak wmurowany, bo oto przed nim stał nikt inny, jak Adam.
– Cześć – powiedział gość, zajmując miejsce naprzeciwko niego i patrząc mu prosto w oczy.
I najpierw Mikołaj chciał krzyknąć „nie ma mowy!”. Wyrzucić go stąd albo samemu uciec, żeby nie musieć na niego patrzeć. Bo cholera, czy wczorajsza noc naprawdę nie dała mu do myślenia, że Mikołaj nie chce się z nim widzieć? Ale po krótkiej chwili na twarz przywołał profesjonalny uśmiech i spokojnie odpowiedział: – Cześć, co podać? – Jego ręce pod kontuarem trzęsły się nieznacznie, więc zacisnął je na ściereczce i przetarł blat baru.
Adam mrugnął zdziwiony, jakby nie spodziewał się pytania, ale po chwili zastanowienia zamówił sok truskawkowy ze Sprite'em. Paskudna rzecz, którą kiedyś pił non-stop, a która smakowała jak ulepek. Mikołaj postawił napój przed Adamem razem z rachunkiem, po czym ponownie odwrócił się do niego plecami, żeby dalej ustawiać szkło w gablocie. Czujnie jednak przyglądał się chłopakowi w lustrze, które było tak sprytnie ustawione, że klienci za barem go nie widzieli, natomiast barmani spokojnie mogli rzucać okiem na salę, nawet stojąc do niej tyłem.
– Wiem, że się na mnie gapisz – oznajmił nagle Adam i z bezczelnym uśmiechem dodał: – sam pomagałem ci montować to lustro!
Mikołaj prychnął, ponownie zły. Adam nie miał prawa tak sobie tutaj przychodzić i go dręczyć! Odwrócił się na pięcie i zmierzył chłopaka rozeźlonym wzrokiem.
– Dobra, czego chcesz? – warknął nieprzyjaźnie, ale Adama to nie odstraszyło.
– Pomyślałem, że fajnie by było pogadać, wiesz, tak po koleżeńsku. Nie widzieliśmy się już dwa lata, a wczoraj było po prostu dziwnie.
Mikołaj milczał przez chwilę, sam nie wiedząc, co miałby odpowiedzieć. Po głowie chodziło mu jedynie odszczeknięcie, że jak Adam nie chciał, żeby było dziwnie, mógł go nie nachodzić w pracy!
– Wiem, że nie rozstaliśmy się w najlepszy sposób i nie twierdzę, że mamy się teraz przyjaźnić, czy coś – powiedział obronnie, unosząc ręce do góry. – Ale moglibyśmy spróbować zachowywać się w swoim towarzystwie w cywilizowany sposób, jak dorośli. Tylko tyle – dodał płasko.
Mikołaj westchnął cierpiętniczo i posłał chłopakowi jeszcze jedno rozeźlone spojrzenie, ale po chwili wyrzucił z siebie: – Ok.
– Ok? – zapytał Adam ze zdziwieniem. – Czyli... ok.
A później zapanowała między nimi ciężka cisza. Mikołaj, czując się bardzo niezręcznie, odwrócił się ponownie, żeby dokończyć ustawiać szkło. Adam siorbnął głośno ze szklanki, kiedy dopił swój sok i żadne z nich nie powiedziało słowa przez dłuższą chwilę. Kiedy milczenie stało się już prawie niedorzeczne, a Mikołaj miał ciarki na plecach ze zniecierpliwienia, wyrzucił z siebie:
– Co u twojej babci?
A w tym samym czasie Adam powiedział:
– To ja już pójdę. – Chłopak wstał z hokera i zaśmiał się nerwowo, kiedy ich słowa się zlały, po czym ponownie usiadł. Mikołaj obejrzał się na niego przez ramię, kiedy zaczął mówić: – Babcia trochę chorowała jesienią, przeziębiła się i zeszło jej na płuca, ale już jest lepiej. A co u bliźniaków?
Mikołaj uśmiechnął się mimowolnie, jak zawsze, kiedy temat schodził na jego braci.
– Olek rozrabia – powiedział z dumą. – Ciągle muszę chodzić do szkoły, żeby posłuchać, co znowu wymyślił. A Jaśko ciężko spotkać bez książki, mały kujon z niego rośnie. Ma świetne oceny.
– Jak ty kiedyś – podsumował Adam, rozczulony widokiem swojego byłego z tym błogim uśmiechem na ustach. Mikołaj zaśmiał się na to szczerze.
– Nie znałeś mnie w podstawówce, wtedy byłem bardziej jak Olek. Dopiero w liceum zacząłem zaglądać do podręczników, żeby zrobić na tobie wra... – zająknął się jednak, a jego wzrok stwardniał. – Ogarnąłem się dopiero w liceum – poprawił się szybko.
Adam pokiwał głową, ale czuł nerwowy supeł w żołądku. Musiał uważać, żeby więcej nie zejść na niebezpieczne tematy. To, że pozwolił sobie na pogawędkę z Mikołajem nie oznaczało, że nagle mogą znowu zacząć się przyjaźnić. Pamiętał umowę, reguły były jasne...
– Pola ma stypendium naukowe, uwierzyłbyś? Taki zawsze był z niej roztrzepaniec, ale na studiach radzi sobie świetnie – zagadnął po chwili, a Mikołaj pokiwał głową.
– Nie spodziewałem się po niej niczego innego. Daj jej jeszcze kilka lat, a zrobi karierę jako najlepsza polska pisarka za granicą.
– Za granicą? – zapytał Adam ze śmiechem. – Ona ledwo trafia do właściwego pociągu do Torunia, nie wiem, jakim cudem miałaby się dostać za granicę. Zresztą, nikt przy zdrowych zmysłach nie wpuściłby jej do samolotu, bo ta dziewczyna to tykająca bomba!
Zaśmiali się obaj, a ich głosy poniosły się po sali. Adam miał taki piękny, szczery śmiech...
– Pamiętasz, jak jeszcze w liceum podłożyła ogień w klasie do biologii, bo nauczycielka nie pozwoliła jej pisać sprawdzianu, gdy spóźniła się na lekcję? – zagadnął barman, wciąż się śmiejąc.
– I miała rację! – wykrzyknął brat wspomnianej buntowniczki. – Nie spóźniła się z własnej winy, wpadliśmy w zaspę po drodze do szkoły i musieliśmy ostatnie kilometry iść pieszo! I padał wtedy śnieg, a ta małpa-biologica, kazała jej wyjść za drzwi, chociaż Pola wyglądała jak zmokła kura!
– Więc wepchnęła pod drzwi starą gazetę, podpaliła ją, a kiedy nauczycielka zobaczyła dym, kazała się ewakuować całej klasie i sprawdzian tak czy inaczej musiał być przełożony – podsumował historię Mikołaj. – Pamiętam, że przyjechała wtedy straż pożarna, chociaż ogień Pola ugasiła w ciągu pierwszych minut szkolną gaśnicą. Ale lekcje i tak były odwołane i...
Zająknął się ponownie, przypominając sobie, co było później. On i Adam, korzystając z tego, że był środek dnia i cała rodzina Mikołaja była poza domem, wymknęli się do niego i zabarykadowali w jego pokoju na resztę popołudnia. Kochali się wtedy po raz pierwszy, cali w rumieńcach i niedowierzaniu, że naprawdę zdobyli się na odwagę, żeby to zrobić. Po wszystkim leżeli wtuleni, opowiadając sobie, jak pięknie będzie wyglądać ich przyszłość...
Teraz to wszystko było tylko odległym wspomnieniem. Ich marzenia już dawno umarły. On nie zostanie architektem, nie zestarzeją się razem, nie będą mieć małego domku pod miastem ani psa.
Ponownie przetarł bar, a ciężka cisza znów zawisła między ich dwójką. Zaskakujące, jak szybko sytuacja może zmienić się z zabawnej w niezręczną.
– Chcesz coś jeszcze do picia? – zapytał, żeby jakoś pokryć zmieszanie, a Adam pokręcił głową i ponownie wstał z hokera, tym razem sięgając po portfel.
– Będę się już zbierał – powiedział jakoś tak smutno, a Mikołaj zagryzł zęby, nagle zły na siebie, że zniszczył chwilę.
***
Adam nie mógł sobie znaleźć kąta w domu, wszystko go drażniło i na niczym nie potrafił się skupić. Posiedział trochę z wujem Julianem w piwnicy, gdzie pomagał mu naprawić telewizor sąsiadów, ale nie mógł zbyt długo usiedzieć na miejscu, więc poszedł poszukać Poli. Dziewczyna pojechała do sklepu, więc Adam, lekko przybity, wyszedł przed dom, szukając sobie zajęcia. Potarmosił przez chwilę psa za uszy, a później przyniósł drewno na opał. Kiedy wszedł z powrotem do domu, był zmarznięty i cały w nerwach, choć sam nie wiedział czemu. A raczej wiedział, ale popołudnia z Mikołajem wolał nawet nie wspominać, bo aż wszystko mu się zaciskało w żołądku.
Głosy jego mamy i babci dochodziły z kuchni, więc tknięty nagłym impulsem, dołączył do nich. Kobiety gotowały bigos, gawędząc wesoło, a na jego widok aż zatarły ręce. W kuchni zawsze przyda się jeden naiwniak do mycia garów i otwierania słoików.
– Adaś, gdzie byłeś po południu? – zapytała jego mama z nieskrywaną ciekawością.
Raczej nie wychodził na tak długo, kiedy przyjeżdżał do domu. Nie miał nawet do kogo – z jego znajomych mało kto został na wsi. Z Turku zresztą też prawie wszyscy uciekli. Chociaż teraz, po latach, kiedy rodzinne strony były poniekąd ziemią zakazaną, tęsknił za nimi i chętnie by wrócił.
Popatrzył po twarzach kobiet i uśmiechnął się niepewnie. Nie był dobrym kłamcą i właściwie nawet nie widział potrzeby, żeby nie powiedzieć prawdy.
– W sumie to widziałem się z Mikołajem – przyznał więc otwarcie. O dziwo jego mama uśmiechnęła się ciepło. To był pierwszy raz od dwóch lat, kiedy sam z siebie wspomniał imię drugiego chłopaka i raczej nie takiej reakcji się spodziewał.
– To taki dobry chłopiec – powiedziała nagle jego babcia. – Dzwoni do mnie w każde moje imieniny i pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Kiedyś odwiózł mnie i Julka do domu, jak byliśmy u lekarza, a później Julkowi samochód się zepsuł.
– Naprawdę? – zapytał Adam, prawdę mówiąc lekko zszokowany. Nigdy nie słyszał tej historii!
– Tak, spotkaliśmy go pod przychodnią na parkingu. I pieniędzy nawet nie chciał. Kochane dziecko.
Mama Adama tylko pokiwała głową i dodała: – A taki pech się go trzyma, że głowa mała. Najpierw rodzice mu zmarli i musiał szkołę rzucić, żeby zostać z braćmi, a teraz to.
To? Jakie, na Boga, to?
Adam wytrzymał w tym napięciu jeszcze chwilę, a kiedy nikt nic nie wyjaśnił, w końcu wybuchnął:
– Co masz na myśli?!
Kobiety popatrzyły po sobie zdziwione jego nagłym poruszeniem, ale w końcu mama Adama odpowiedziała: – Teraz jeszcze jego babcia odeszła. Na zawał. Dopiero co z sanatorium wróciła, zdrowa się taka wydawała, aż tu nagle bum! I po kobiecie – powiedziała płasko, chyba nie za bardzo rozumiejąc, dlaczego jej syn nagle zbladł, a później poczerwieniał zupełnie bezwiednie.
A Adam walczył z huraganem w środku. Babcia Mikołaja nie żyła? Przecież to wszystko zmieniało!
– Kiedy? – powiedział po prostu, niezdolny, żeby wyartykułować bardziej złożone pytanie.
– Och, to będzie ze dwa miesiące już – odpowiedziała jego babcia, dziwnie popatrując na swoją córkę. – Niedługo przed Wszystkimi Świętymi.
Adam zamknął nagle oczy, przytłoczony całą tą sytuacją. Mikołaj był jedyną rodziną starszej kobiety. Nawet jeżeli nie pałali do siebie miłością czy sympatią, to na nim spoczął cały ciężar związany z jej pogrzebem. A Adam doskonale wiedział, jaką traumę chłopak przeszedł ostatnim razem – kiedy chodziło o pogrzeb rodziców – i jak bardzo nie cierpiał później cmentarzy.
– Czemu nikt mi nie powiedział? – zapytał słabo. – Przecież on mógł potrzebować mojej pomocy...
Kobiety ponownie popatrzyły po sobie, wyraźnie zaniepokojone zachowaniem mężczyzny.
– Adaś, skarbie.... – zaczęła jego matka. – Jasno wyraziłeś się, że nie chcesz z Mikołajem mieć nic wspólnego i od waszego zerwania zachowywałeś się, jakby on w ogóle nie istniał. Taki byłeś przybity tym rozstaniem w ogóle, i tyle to trwało, że teraz, kiedy wydajesz się już radzić sobie lepiej, nie chciałyśmy cię dodatkowo obciążać.
Adam westchnął z bólem, a świst, który wydobył się z jego ust był na pograniczu płaczu.
– Powinnyście mi były powiedzieć – podsumował płasko, patrząc w podłogę. Czuł się taki bezsilny.
– Jeżeli chcesz... – zaczęła jego babcia niepewnym głosem – moglibyśmy zaprosić go na Wigilię. Pewnie będą tylko we trzech – Mikołaj i jego bracia, a domowy posiłek na pewno ich ucieszy. –Kochana babcia Celinka, przekonana, że jedzenie może rozwiązać wszystkie problemy tego świata.
I być może mogło, bo Adam podniósł na nią oczy wypełnione nadzieją.
– Moglibyśmy? – upewnił się, jakby spodziewał się, że babcia z niego kpi.
– Oczywiście, kochanie – powiedziała jego mama i kiedy na nią spojrzał, wyglądała, jakby miała się popłakać. – Jeżeli chcesz, zaraz do niego zadzwonię! – zaoferowała natychmiast, a jej głos trochę się łamał.
Adam pokręcił głową i powiedział: – Wolałbym zaprosić go osobiście.
***
Kiedy w poniedziałek Mikołaj w zamyśleniu przecierał bar, drzwi otworzyły się z cichym brzęczeniem dzwonka i ponownie w ciągu doby, próg Bezsenności przekroczył Adam. Jego oczy świeciły dziwnie, jak w gorączce. Nie miał czapki na głowie, a jego jasne i modnie przycięte włosy sterczały w nieładzie, jakby przebierał po nich palcami, jak miał w zwyczaju, gdy się denerwował.
– Hej – zaczął Mikołaj, niepewny, co się stało i dlaczego jego eks wyglądał na takiego roztrzęsionego. – Coś się... – zaczął, ale Adam mu przerwał.
– Nie miałem pojęcia. O twojej babci – powiedział i Mikołaj poczuł, jak schodzi z niego powietrze.
Pogrzeb babci Beaty był trudny i męczący. Nawet jeżeli nie miał z nią dobrego kontaktu i tak było mu bardzo ciężko, i wyjątkowo mocno tęsknił wtedy za Adamem. Chociażby po to, żeby ktoś potrzymał go za rękę. Nie złamał się jednak i nie zadzwonił do chłopaka, by bezskutecznie prosić. Chociaż kusiło go bardzo, by wymusić na Adamie przyjazd, choćby tylko na jeden dzień. Pewnie chłopak by się zgodził, goniony wyrzutami sumienia, a później wyjechałby znowu bez słowa i Mikołaj musiałby mozolnie od nowa zbierać swój świat. A na to nie miał już siły po raz drugi.
Westchnął zrezygnowany, nie bardzo wiedząc, co miałby odpowiedzieć swojemu byłemu. Wzruszył więc tylko ramionami, patrząc wyzywająco na drugiego chłopaka.
Adam przygryzł dolną wargę, zdenerwowany i nieświadomy, jak bardzo seksowny był ten gest, a Mikołaj poczuł ukłucie pożądania w dole brzucha. Czym prędzej odwrócił wzrok od jego ust.
– Słuchaj – powiedział w końcu bez energii. – Rozstaliśmy się dawno temu i nie dałeś mi raczej powodów, żebym sądził, że mogę na ciebie liczyć w trudnych sytuacjach. Mam na myśli – nie jesteśmy przyjaciółmi ani nic z tych rzeczy... – spróbował dodać, ale Adam wszedł mu w słowo.
– Ale powinniśmy być – powiedział twardo. – Przyjaciółmi.
Mikołaj aż zagwizdał ze zdziwienia.
– Jeszcze wczoraj mówiłeś, że nie oczekujesz, że nimi będziemy. Boże! Jeszcze do wczoraj nie byliśmy nawet kolegami, a ty wyskakujesz z czymś takim! I co ja mam ci powiedzieć? Że już ci nie ufam? – zapytał płasko. Ta rozmowa była stanowczo ponad jego siły. Czuł się, jakby paprał się w emocjonalnym brudzie swojej przeszłości i rozdrapywał już zaleczone rany.
– Wiem, wiem – powiedział Adam trochę histerycznie, a jego ręce zaplątały się we włosy, w nerwowym nawyku. – To wszystko jest takie popieprzone. Kiedyś wiedzieliśmy o sobie wszystko, a teraz nie możemy na siebie liczyć nawet w najczarniejszych momentach. Tak nie powinno być – dodał z żalem. I w duchu Mikołaj przyznał mu rację. Tak nie powinno być. Ale, cholera, było.
– To nie do końca był mój wybór – powiedział z przekąsem, próbując odciąć się od widoku bólu, który malował się na twarzy blondyna.
– Wiem – odpowiedział Adam. – Dlatego... słuchaj. Moja babcia zaprasza cię na Wigilię. I twoich braci też, oczywiście. Wiem, że to nagłe i niespodziewane, ale to święta... – zaproponował ostrożnie. Wyglądał trochę jak przestraszone zwierzątko. Mikołaj westchnął.
– Daj spokój... – zaczął, ale przerwał, niepewny, co chce powiedzieć. – Jak ty to widzisz? Zjemy razem kolację i przełamiemy się opłatkiem? Jesteśmy praktycznie dwójką obcych, to bez sensu.
– Wiem, że to niczego nie naprawi, ale to dobre miejsce, żeby zacząć – powiedział, ponownie znajdując w sobie odwagę, żeby spojrzeć mu w oczy. – Pomyśl też o swoich braciach – chcesz odmówić im świąt z choinką, kolędami i kolacją gotowaną przez moją babcię? W domu będziecie tylko we trójkę, a u mnie cały tłum ludzi – kusił. – Jeżeli nie dla nas, to zrób to dla nich.
Mikołaj przymknął na chwilę oczy. Dusiła go chęć ucieczki od tej niezręcznej konwersacji i pełnej nadziei twarzy. I do tego jeszcze dopadły go wyrzuty sumienia, że sam nie był w stanie zapewnić bliźniakom idealnych świąt...
– Zastanowię się – powiedział w końcu, byleby coś powiedzieć.
Adam tymczasem posłał mu piękny uśmiech. Dupek już był przekonany, że postawił na swoim.
***
Kiedy Mikołaj wrócił do domu, był już prawie pewny, że nie przyjmie zaproszenia. Nie czułby się komfortowo w takiej parodii, na kolacji wigilijnej z ukochanym mężczyzną i ich bliskimi, ze świadomością, że to tylko teatrzyk na jeden dzień. Po świętach Adam wyjedzie i zapomni o nim na kolejne dwa lata, a on znowu będzie bił pięściami w poduszkę, szlochając jak dziecko.
Ale kiedy przekroczył próg swojego domu, usłyszał ciche dźwięki telewizora. Podążył za nimi do salonu, gdzie znalazł swoich braci – biedaki posnęły na kanapie, owinięci w jeden koc, umorusani przyprawami z chipsów – których nie wolno im było jeść na wieczór... I jego serce ścięło się z bólu.
Miał dla nich tak mało czasu, wciąż musiał pracować – całe wieczory spędzał poza domem, a oni mieli dopiero po dziewięć lat! W tym roku nie miał nawet jeszcze chwili, żeby ubrać choinkę, na Boga! Tymczasem dzieciaki robiły dobrą minę do złej gry, wciąż powtarzając, że to nic, że w Wigilię ubiorą, że wtedy spędzą więcej czasu razem, że nie musi się martwić, bo oni sobie radzą.
Zacisnął ręce w pięści, sfrustrowany. Oni sobie radzą...
Od śmierci rodziców robił co mógł, żeby zapewnić im jak najlepszy dom. Ale był tylko sam jeden i nigdy wcześniej nie musiał wychować dzieci, i czasami to wszystko go po prostu przerastało. A jego bracia przecież zasługiwali na wszystko, co najlepsze po tym, jak tyle już od życia wycierpieli.
Dlatego Mikołaj podjął decyzję. Mimo iż dochodziła już jedenasta wieczorem, sięgnął po telefon, a w starym skoroszycie wyszukał numer domowy państwa Podlaskich. Adama z kontaktów skasował niedługo po ich rozstaniu, bo wciąż go kusiło, żeby dzwonić i się ośmieszać ze swoją głupią nadzieją, a Adam wciąż nie odbierał jego połączeń.
Sfrustrowany zagryzł zęby, ale i tak zadzwonił. Po trzech sygnałach, ktoś podniósł słuchawkę.
– Halo – odezwał się kobiecy głos.
– Pani Agnieszka? – zapytał Mikołaj niepewnym głosem i nie czekając na odpowiedź, przedstawił się sam. – Z tej strony Mikołaj Ratajczak. Kolega Adama – dodał dziwnie miękkim tonem.
– Mikołaj! – ucieszyła się pani Agnieszka. – Jak dobrze cię słyszeć, słoneczko. Co u ciebie?
– Wszystko dobrze – odpowiedział, dalej bardzo stremowany. – Pani Agnieszko, dzwonię, bo Adam zaprosił mnie i moich braci na Wigilię, i chciałem się upewnić, czy to nie będzie problem? – Czuł się tak zestresowany, że nie mógł swobodnie oddychać. Przez całą rozmowę stał napięty jak struna.
– Och, słoneczko! – zakrzyknęła pani Podlaska. – Oczywiście, że to żaden problem. Zawsze jesteś u nas mile widziany, ty i twoi bracia, a już szczególnie w święta!
Dopiero po tym Mikołaj odetchnął z ulgą, a na jego twarzy pojawił się nawet wątły uśmiech.
– To wspaniale – powiedział tylko, ale szybko się zreflektował i zapytał: – Mamy coś przynieść?
– Ależ, skąd – odparła kobieta raźnie. – Wystarczycie nam wy! – Wobec tego pozostawało mu tylko zaopatrzyć się w prezenty. W końcu jego imię zobowiązywało! Jednak o podarunku dla Adama nie musiał myśleć. Wciąż miał dla niego ten ostatni, którego nie zdążył mu dać.
***
W Wigilię od rana śnieg sypał jak szalony, ku uciesze bliźniaków. O wiele mniej od swoich braci cieszył się Mikołaj, świadom, w jakim stanie będzie droga do Słodkowa.
Przedpołudnie spędzili we trzech w kuchni, robiąc makiełki. Była to na tyle prosta potrawa, że nawet oni nie mogli jej popsuć, a dzieciaki miały radochę, że przygotowują jakieś danie, które zabiorą w gości. Poza tym Mikołaj zarządził też wielki konkurs laurkowy, więc chłopaki przez cały wtorek i część środy prześcigali się z wycinankami i kredkami, żeby przygotować kartki dla gospodarzy. Mikołaj zresztą też zaopatrzył się w prezenty dla całej rodziny Podlaskich. Niby pani Agnieszka nie kazała im nic przywozić, ale czuł się o wiele lepiej, nie jadąc z pustymi rękoma.
Kiedy nadszedł wieczór i pora była się już zbierać, małą dywersją odwrócił uwagę braci i szybko zapakował wszystkie prezenty do auta, a później wyruszyli w drogę. W radiu leciała Arka Noego, a Olek i Jasiek nieudolnie próbowali śpiewać razem z zespołem. Jednocześnie Olek wciąż uderzał nogą do rytmu piosenki o fotel Mikołaja, nieważne, ile razy ten prosił, żeby przestał. Mały diabeł.
Na szczęście droga do Słodkowa trwała tylko kilka minut, bo inaczej Mikołaj najpewniej zatrzymałby się i wytarzał swojego brata w śniegu.
Mikołaj jechał trochę jak w transie – kiedyś pokonywał tę drogę prawie codziennie, znał każdą dziurę i każdy krzywy plot. Kiedy wjechał na znajome podwórko, na ganku państwa Podlaskich od razu zapaliło się światło. Adam czekał na nich opatulony w lekką kurtkę i przez głowę Mikołaja przeszło, że chłopak się przeziębi, ale odtrącił od siebie tę natrętną myśl. Stare nawyki ciężko było wyplenić, a widocznie martwienie się o Adama było jednym z nich.
Olek od razu po wyjściu z samochodu pobiegł potarmosić Pluskwę, którą pamiętał jeszcze jako szczeniaczka. Jasiek natomiast przystanął oniemiały i podziwiał dom ubrany w świąteczne lampki. Na trawniku połyskiwał nawet naturalnych rozmiarów metalowy renifer. Ogólnoznanym faktem było, że Julek miał świra na punkcie świąt i to jego dziełem były wszystkie te ozdoby.
– Podoba ci się dom? – zagadnął Adam chłopca. – To poczekaj, aż zobaczysz choinkę!
Jaśko jednak spojrzał tylko na chłopaka i minął go bez słowa. Adam i Mikołaj wymienili zdziwione spojrzenia. Szczególnie, że po chwili przybiegł do nich Olek i tak samo ostentacyjnie zignorował obecność gospodarza. Przez chwilę nawet Mikołaj sądził, że to jakaś opóźniona reakcja na spędzanie świąt poza domem, ale kiedy tylko weszli do środka, zarówno jeden, jak i drugi rzucili się witać panią Agnieszkę, cali w skowronkach.
Adam miał rację co do choinki, była piękna – żywa i wielka, i sięgała pod sam sufit.
– Łał! – zakrzyknął Olek, jednocześnie trącając drzewko palcem, jakby nigdy takiego nie widział.
Mikołaj mógł się założyć, że Julek ukradł ją z lasu. Nie dalej jak trzy lata temu sam mu zresztą pomagał w takiej akcji, bo Julek upierał się, że to zadanie dla prawdziwych mężczyzn, ignorując ciche, oburzone pomrukiwania Adama.
Drzewko było przystrojone lampkami, które naprzemiennie gasły i rozjaśniały się, mieniąc na biało i niebiesko. Gałązki aż uginały się od ciężkich bombek i czekoladowych ozdób, do których to od razu powędrowała ręka Jaśka. Mikołaj pacnął go w nią mimochodem, a w tym czasie Olek porwał inną czekoladkę z choinki i za plecami podał ją bratu. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, bliźniaki już miały słodycze w buzi.
W tle leciała Cicha noc, kiedy babcia Adama wyłoniła się z kuchni, niosąc ogromny półmisek ze smażonymi rybami. Za nią szła Pola, dzierżąc w dłoniach wazę z zupą i popiskując, że gorące.
Mikołaj odsunął się czym prędzej od dziewczyny i pociągnął za sobą jednego ze swoich braci. Drugi już dawno zniknął przy kredensie, gdzie stały ciasteczka. Mikołaj, niepewny, co ma zrobić z przyniesionymi makiełkami, patrzył tylko po zebranych. Wnet pani Agnieszka zrozumiała, o co mu chodzi i zabrała od niego miskę, z wdzięcznym uśmiechem.
– Mówiłam, że nie trzeba było niczego przynosić – powiedziała i matczynym gestem potarmosiła Mikołajowi włosy. Pola odwróciła się na pięcie i pocałowała go w policzek w drodze do kuchni.
– To żaden problem, dzieciaki pomagały – odpowiedział Mikołaj.
– Może ja porozmawiam sobie teraz z chłopcami, a ty i Adaś skoczycie po drewno na opał? – zaproponowała kobieta, puszczając oczko, a Mikołaj spojrzał na nich bez zrozumienia.
Adam popchnął go, nie czekając na dalsze polecenia i wyszli na korytarz, gdzie chłopak pochylił się nad nim konspiracyjne i powiedział: – Miała na myśli, żebyśmy przyszykowali prezenty dla bliźniaków. Chcemy im zrobić niespodziankę, więc jak jakieś masz, to pomóż mi je przenieść.
***
Wszystko było tak do bólu domowe i idealne, że Adam aż nie mógł się tym nacieszyć. Siedział przy stole, po lewej stronie miał siostrę, po prawej ukochanego faceta, a dokoła całą resztę bliskich. Kukulska cicho śpiewała Jezus Malusieńki, babcia nalewała Mikołajowi zupy grzybowej, bliźniaki przekomarzały się z Polą, jego mama zaśmiewała się z historii opowiadanej przez brata, a Adam czuł w sercu idyllę. Zanim zaczęli jeść, babcia podniosła się i jako senior rodu zainicjowała łamanie opłatkiem. Adam odwrócił się do Mikołaja i patrząc mu w oczy, złożył mu życzenia:
– Spokojnych świąt Bożego Narodzenia, w gronie najbliższych. Żebyś ten spokój nosił ze sobą w sercu przez cały rok. Żebyś znalazł szczęście, którego szukasz i żebyś pozostał już w moim życiu.
Mikołaj zagryzł wargi, a kiedy przełykał ślinę jego grdyka wyraźnie podskoczyła.
– Ja też ci życzę szczęścia, Adaś. Żebyś znalazł w końcu swoje wszystko, którego tak bardzo szukasz, żebyś zawsze się uśmiechał, bo twój uśmiech jest jaśniejszy niż słońce i żebyś spełnił wszystkie swoje marzenia. – Z tymi słowami odłamał kawałek opłatka i wsunął go sobie do ust, już odwracając się do następnej osoby.
Adam przełknął ciężką gulę w gardle, ale kiedy tylko spojrzał na Polę, od razu poczuł się lepiej.
– Zdrowia, siostrzyczko i żebyś dalej wymiatała na tych swoich studiach, a później była najlepszą pisarką w tym zapchlonym kraju – powiedział, całując jej policzek. Pola zaśmiała się wdzięcznie.
– Żebyś, brat, podejmował same mądre decyzje, bo sam widzisz, jak ciężko się żyje z tymi głupimi – zażyczyła mu i przytulili się jeszcze w krótkim, pokrzepiającym uścisku.
Następnie przyszła kolej na Olka i Jaśka, którzy łamali się opłatkiem w komplecie.
– To co, chłopaki, masy prezentów i słodyczy przez cały rok? – zagadnął ze śmiechem, ale poważne twarze bliźniaków zbiły go z pantałyku.
– Żebyś lepiej traktował naszego brata w nowym roku – powiedział w końcu Jaś z kamienną miną.
– Tak, bo inaczej ktoś cię może spotkać w ciemnej uliczce i poprzestawiać zęby – dodał jeszcze Olek, siląc się na groźny ton. Jak na dziewięciolatka, był bardzo przekonywujący.
Kiedy jednak tylko na horyzoncie pojawiła się babcia Celinka, obaj chłopcy natychmiast zabłysnęli uśmiechami, chóralnie wykrzykując: – Wesołych świąt!
– Takie miłe dzieci – podsumowała ich zachowanie starsza kobieta, głaszcząc obu po czuprynach.
***
W domu państwa Podlaskich była tradycja, że prezenty otwierano dopiero, kiedy ostatni członek rodziny odszedł od stołu. Zazwyczaj, kiedy jeszcze Pola i Adam byli mali, wuj Julian specjalnie przeciągał ten moment, czerpiąc niemałą przyjemność z udręczenia swoich siostrzeńców. Tym razem jednak wstał pierwszy, tłumacząc, że musi nakarmić Pluskwę. Adam i Mikołaj posłali sobie konspiracyjne spojrzenia. Pola i jej mama wynosiły w tym czasie brudne talerze do kuchni i wróciły z makowcem. Olkowi natychmiast zaświeciły się oczy i już po chwili dzieciaki zajadały się ciastem. Wtem nagle zadzwonił dzwonek u drzwi, a pani Agnieszka podniosła zdziwiona głowę.
– Ciekawe, kto to może być? – powiedziała zaskoczona i poszła otworzyć. Przez chwilę nic nie było słychać, aż zakrzyknęła głośno: – Olek, Jaśko, chodźcie prędko!
Bliźniaki popatrzyły po sobie zdziwione i ruszyły pędem do frontowych drzwi.
Kiedy tylko zniknęli z pola widzenia, Mikołaj i Adam czym prędzej podbiegli do okna, gdzie po drugiej stronie już czekał wuj Julian, gotowy, by podawać im prezenty, które szybko podkładali pod choinkę. Cała akcja nie trwała więcej niż minutę, bo kiedy po chwili bliźniaki stanęły w progu ze szczęśliwymi buziami, zarówno Adam, jak i Mikołaj siedzieli już na swoich miejscach.
– Patrzcie, co było pod drzwiami! – krzyczał tymczasem Olek przejętym głosem. – Sanki! – Z radości prawie podskakiwał.
Jaśko wyglądał o wiele spokojniej, ale jego twarz też zdobił ogromny uśmiech od ucha do ucha.
– Ja też dostałem, są na nich nasze imiona! – powiedział zadowolony i spojrzał mimochodem na choinkę. – Patrz! – krzyknął, nie próbując już nawet kryć entuzjazmu. Pod choinką było pełno prezentów – wielkich i zupełnie małych, w kartonowych pudełkach, w torbach i zawiniętych w papier. Zajmowały podłogę aż do kominka i nie sposób byłoby ich nie zauważyć. Olkowi oczy zabłysły i rozejrzał się po zebranych w pokoju.
– Skąd one się wzięły?
Naraz Adam, Mikołaj i Pola zrobili zdziwione miny.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział ich starszy brat, drapiąc się po głowie. – Chwilę temu ich tutaj nie było – dodał, a rodzeństwo Podlaskich pokiwało głowami, żeby mu przytaknąć.
Wtedy wtrąciła się pani Agnieszka, wszystkowiedzącym głosem: – Czy to nie oczywiste? To od Świętego Mikołaja! Kiedy Pola i Adam byli w mali, ciągle zostawiał nam prezenty w ten sposób!
Bliźniaki posłały sobie spojrzenia pełne niedowierzania.
– Święty Mikołaj nie istnieje – powiedział Jasiek z pewnością w głosie. – To tylko bajka dla dzieci.
– Och, gdyby to faktycznie była tylko bajka, to skąd byłyby te prezenty?
Bliźniaki ponownie spojrzały po sobie, tym razem o wiele bardziej niepewne.
– Są od was – orzekł Olek, ale już bez przekonania, z jakim wcześniej mówił jego brat.
– A jak byśmy mieli je tutaj wnieść? Przecież nie ma ich gdzie schować, a przez drzwi nie mogliśmy przejść, bo wy tam byliście – powiedziała babcia, przybierając niewinną minę. – A poza tym czemu jeszcze tu stoicie, nicponie, a nie jak przystało na grzeczne elfy, rozdajecie prezenty?
Na większą zachętę chłopcy nie musieli czekać. Jeden przez drugiego rzucili się w stronę choinki, czym prędzej dopadając do pierwszego prezentu, który okazał się być przeznaczonym dla pani Agnieszki. Kobieta z uśmiechem rozpakowała paczkę, wyciągając ze środka flakonik perfum.
– Moje ulubione – mruknęła w zachwycie. – Ciekawe skąd Mikołaj wiedział? – niby-zapytała, jednocześnie mrugając do Poli. Dziewczyna wyszczerzyła się z radością.
Kolejnym upominkiem była wędka dla wuja Juliana i Adam przeczuwał, że stał za tym Mikołaj, bo dawniej mężczyźni bardzo często jeździli razem na ryby. Następnie przyszła pora na prezent Adama, a on rzucił się na niego z radością dziecka i prędko zerwał papier. W środku była książka – Kłamczucha Musierowiczowej. Coś jednak mu nie pasowało i kiedy przyjrzał się jej z bliska, nagle go olśniło. To była jego książka!. Dosłownie jego – dostał ją od dziadka, gdy miał trzynaście lat. Poznawał po plamie atramentu w prawym rogu! To dzięki niej zakochał się w Poznaniu, a jego życie potoczyło się w taki sposób. Po rozstaniu nigdzie nie mógł jej znaleźć, założył więc, że została u Mikołaja... Powoli podniósł oczy na chłopaka, niepewny, co ma zrobić.
– Dajesz mi moją własna książkę? – spytał, a policzki Mikołaja zaróżowiły się delikatnie.
– Otwórz – powiedział tylko chłopak. Adam posłusznie odgiął okładkę, a tam, na pierwszej stronie znalazł ręcznie pisaną dedykację: „Drogi Adamie, nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa, że pokochałeś Jeżycjadę równie mocno, co ja i na stałe pozwoliłeś zadomowić jej się w Twoim sercu. Mam nadzieję, że w swoim życiu spotkasz równie dobrych ludzi, co ja, ale o to chyba nie musisz się martwić, mając takiego przyjaciela jak Mikołaj. Twoja Małgosia”. Adam przełknął ciężko ślinę, nie mogąc nawet podnieść oczu na Mikołaja, a ręce mu się tak trzęsły, że bał się, że puści książkę.
– Poprosiłeś Małgorzatę Musierowicz o dedykację dla mnie, w książce, którą dostałem od dziadka? – zapytał w końcu łamiącym się głosem i spojrzał na swojego byłego. Mikołaj z kolei nie mógł utrzymać na nim oczu i w zdenerwowaniu wyłamywał sobie palce.
– To był głupi pomysł – zaczął, ale nie dane mu było skończyć, bo nagle miał pełne ramiona Adama, który wtulał się w niego jak kociak.
– To był wspaniały pomysł – wymruczał, wzruszony do granic możliwości. – Po prostu najpiękniejszy prezent, jaki mogłem sobie wymarzyć. Dziękuję – dodał jeszcze po chwili i cmoknął Mikołaja w policzek, po czym odsunął się, nagle zawstydzony swoim własnym zachowaniem.
Przez chwilę siedzieli tak naprzeciwko siebie, niepewni, co teraz powinni zrobić, kiedy nagle przerwał im wuj Julian, mówiąc: – Nie wiem czy ostatnio wyglądaliście przez okno, ale rozpadało się na dobre. Tyle śniegu to tu nie było już od kilku zim. Mam więc nadzieję, że nie macie nic przeciwko, żeby tutaj dzisiaj nocować, bo ze Słodkowa tej nocy na pewno nikt nie wyjedzie...
***
Pani Agnieszka pościeliła Mikołajowi i jego braciom w pokoju gościnnym. Było tam duże łóżko i dodatkowy materac, więc powinni się bez problemu pomieścić. Oczywiście nie mogła przewidzieć, że Olek ulokuje się w łóżku, Jaśko na materacu, a obaj wspólnie stwierdzą, że „są już za duzi, żeby spać razem i że Mikołaj ma sobie znaleźć jakąś inną miejscówkę”. Wobec takiego obrotu spraw chłopak postanowił zejść na dół i poczekać, aż jego bracia posną, a później przełożyć Jaśka do łóżka, i samemu iść spać. Kiedy jednak wszedł do kuchni, wpadł do Adama i po chwili, kiedy opowiedział mu, co właśnie wymyślili jego bracia, obaj zaśmiewali się z nich do rozpuku.
– Wiesz – powiedział nagle Adam, dziwnie poważnym tonem. – W sumie nie musisz czekać, aż oni zasną, to może potrwać pół nocy... a ja mam duże łóżko, w którym spokojnie pomieścimy się obaj.
Mikołaj zamrugał zdziwiony, a Adam błądził wzrokiem po ścianach.
– Obiecuję, że nawet cię nie dotknę – dodał nagle Adam, jakby wystraszony, że jego propozycję można źle odczytać. – Nic zbereźnego, tylko dwójka kumpli w jednym łóżku...
To było nieodpowiedzialne i Mikołaj zdawał sobie z tego sprawę. Ale kiedy tak patrzył na Adama, całego niepewnego i pięknego, i na wyciągnięcie ręki, sam nie wiedząc kiedy, odpowiedział: – Tak.
Jego pokój w ogóle się nie zmienił, ale nic dziwnego, skoro Adam prawie nie bywał już w domu. Kiedy rozebrali się do bokserek, legli obok siebie na łóżku, nagle niepewni jak się zachować.
– Dobranoc – mruknął więc Adam zduszonym głosem i obrócił się na prawy bok.
Mikołaj jeszcze długo leżał w pościeli w bezruchu, bojąc się nawet głośniej odetchnąć. Słyszał tykanie zegara i skrzypienie łóżka z każdym, nawet najmniejszym ruchem Adama. Słuchał oddechu drugiego chłopaka, a kiedy ten stał się równomierny i spokojny, Mikołaj odetchnął z ulgą. Sam nie do końca kontrolując co robi, również obrócił się na prawy bok i przysunął do blondyna. Niepewnym ruchem położył dłoń na jego biodrze. Tak bardzo chciał go przytulić. Nic więcej, tylko wtulić się w niego, tak, jak kiedyś robił to cały czas. Powolutku zbliżył swoją głowę do jego karku i wcisnął nos w jego włosy. Westchnął nieświadomie, kiedy ogarnął go znajomy zapach.
***
Serce Adama biło jak szalone, ale mimo wszystko chłopak nie pozwolił swojemu oddechowi przyspieszyć. Nie wiedział, co miałby zrobić, gdyby Mikołaj zorientował się, że nie śpi. Może obyłoby się bez rękoczynów, ale na pewno chłopak natychmiast by zniknął z jego łóżka i zapewne również z jego życia. Tymczasem Mikołaj leżał tuż za nim, lędźwiami przyciśnięty do jego lędźwi, ustami muskając jego szyję i dmuchając ciepłym powietrzem na jego policzek, i to było najlepsze, co przytrafiło się Adamowi przez ostatnie dwa lata. Sam nie wiedział jak długo leżał taki sparaliżowany i euforycznie szczęśliwy, zanim w końcu udało mu się rozluźnić na tyle, by zasnąć.
***
Obudził się wtulony w ciepłe ciało, skóra przy skórze, z brodą przyciśniętą do barku drugiego mężczyzny. Krocze miał dociśnięte do jego biodra, poruszył więc miednicą i zamruczał. Mimo woli przesunął nogę zgiętą w kolanie, aż zahaczył udem o przyjemną wypukłość na wysokości lędźwi drugiego. Mógł to nazwać tylko jednym słowem: rozkosz. Jednak dopiero kiedy czyjaś ręka pogłaskała go po głowie w tak znajomym geście, otworzył oczy, nagle przebudzony. Mikołaj.
Chłopak, na którego jeszcze sekundę wcześniej próbował się wdrapać też wyglądał, jakby dopiero co odzyskał zmysły. Niezręcznie odsunęli się od siebie w dwa końce łóżka i przez chwilę mierzyli się wzrokiem. To Adam nie wytrzymał pierwszy i spróbował sięgnąć przez pościel po rękę swojego byłego, ten jednak nie pozwolił jej uchwycić.
– Mikołaj – zaczął Adam, ale chłopak nie dał mu dokończyć, bo bez słowa wyskoczył z łóżka i wyszedł z pokoju. Adam usłyszał po chwili trzaskające drzwi od łazienki.
Wziął uspokajający oddech i usiadł na skraju materaca. W jasnym świetle poranka wszystko to wydawało mu się takie nierealne. Boleśnie uświadomiło mu to, że przyszła pora na rozmowę. Kiedy po dłuższej chwili Mikołaj wrócił do pokoju, zastał Adama wciąż w samych bokserkach.
– Adam – zaczął, ale stracił animusz, spojrzawszy na chłopaka. – Posłuchaj... Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca, nie jesteśmy już razem. Najlepiej, jeżeli nie będziemy o tym więcej mówić.
Blondyn spojrzał nie niego niepewnie i wstał, po czym poprosił, żeby to Mikołaj usiadł.
– Musimy porozmawiać – powiedział. – O twojej babci. – Przykucnął przy łóżku i spojrzał chłopakowi w oczy. – Nie chciałem, żebyś wiedział, bo taka była część umowy, ale teraz to już bez znaczenia – zaczął gorączkowo. Mikołaj chciał mu przerwać, ale nie dał sobie wejść w słowo. – Po pogrzebie twoich rodziców twoja babcia zadzwoniła do mnie i powiedziała, że wie o tym, jakim jestem małym, plugawym pedałkiem i co robię jej wnukowi. Zagroziła, że jeżeli nie zostawię cię w spokoju to nie pozwoli ci zostać z bliźniakami, że pójdzie do prasy, jeżeli sąd jej nie przyzna opieki. Najpierw ją zignorowałem, ale później zaczął za mną łazić jakiś paparazzo, a w sądzie szło ci coraz gorzej. Wystraszyłem się... byłem pewny, że przeze mnie odbiorą ci dzieci, a to by cię zabiło! Więc zgodziłem się na warunki twojej babci – zostawiłem cię w spokoju i wyjechałem do Poznania, a ona w zamian zrzekła się prawa do opieki nad chłopakami i dała ci spokój.
Mikołaj zamrugał w szoku, zupełnie jakby sens tego, co powiedział Adam do niego nie dotarł. Dłuższą chwilę zajęło, zanim przetrawił otrzymane informacje, a drugi chłopak cały ten czas siedział koło jego stóp, oplatając jego łydkę rękoma i prosząco patrząc w górę.
– Nie – orzekł w końcu Mikołaj i wstał. – Nie. Minęły dwa lata. Jeżeli faktycznie moja babcia tak cię zaszczuła, mogłeś coś powiedzieć. Wiesz, w jakim stanie mnie zostawiłeś?! Przez tygodnie nie mogłem ogarnąć swojego życia, tylko wciąż za tobą płakałem, gryząc ściany z żalu! Zostawiłeś mnie bez słowa, jakbym był śmieciem! Mogłeś chociaż odebrać jeden mój telefon, a nie pozwolić, żebym umierał ze strachu, że coś ci się stało, zanim wyżebrałem od znajomych, że jednak żyjesz!
Adam zamrugał panicznie. Wciąż siedział na podłodze, gdzie wylądował, gdy Mikołaj wstawał.
– Myślałem, że jeżeli utniemy kontakt to będzie łatwiej... – zaczął płasko, ale Mikołaj mu przerwał.
– Komu? Może tobie, bo mi na pewno nie – powiedział i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
***
Mikołaj zabrał dzieciaki i opuścił ich dom jeszcze przed śniadaniem, a Adam został sam na sam ze swoimi koszmarami. Całe popołudnie przeleżał w łóżku, tępo patrząc w sufit i wąchając pościel... Kiedy później wybrał się na spacer, usiadł na kamieniu za domem i stracił poczucie czasu. Zmierzchało już, kiedy znalazł go Julian. Mężczyzna nie spojrzał na niego krzywo i nie wygłosił mu kazania o tym, że się przeziębi. Przez chwilę obaj milczeli, aż w końcu wujek się odezwał:
– Byłem kiedyś ze wspaniałą dziewczyną – Basią. Była kochana, istna anielica. Ale nie potrafiłem jej docenić i wciąż wolałem hulać z kolegami, niż siedzieć z nią w domu. – Adam spojrzał nie niego krzywo, nie bardzo wiedząc, do czego mężczyzna dąży. – Zostawiła mnie, a ja jak ostatni idiota pogrążyłem się w żalu i w wódce, zamiast biec ją odzyskać. Bo myślałem, że nic już nie da się zrobić. Lata później powiedziała mi, że gdybym wtedy się postarał, to wybaczyłaby mi bez mrugnięcia okiem.
– Kiedy ja już się starałem. I przegrałem – powiedział Adam, a wuj spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Mikołaj jest warty tego, by starać się o niego więcej niż raz. By starać się tyle razy, ile trzeba.
I Adam wstrzymał powietrze, nagle uderzony siłą tej prostej logiki. Zamrugał, niepewny, co dalej.
– Dlatego wsiądziesz teraz w samochód, pojedziesz do niego i będziesz go przepraszał. A jeżeli będzie trzeba, to samo zrobisz jutro. I pojutrze. Rozumiesz?
I tego Adamowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, bo ujęty nagłą nadzieją, popędził czym prędzej w stronę domu, nie oglądając się nawet na swojego wujka. Trafi sam z powrotem, a Adam miał ważną sprawę do załatwienia – musiał naprawić swoje życie!
Jak w transie uruchomił samochód i wyjechał na drogę. Radio włączyło się samo i chłopak usłyszał:
So I sing for you
Though you can't hear me
When I get through
And feel you near me
I am driving home for Christmas
Driving home for Christmas
With a thousand memories

Zamrugał zdziwiony i uśmiechnął się szeroko. Faktycznie jechał do domu.
***
Mikołaj nalewał właśnie piwo, kiedy drzwi otworzyły się bardzo szybko i przebiegł przez nie Adam, stając przed nim z błyszczącymi oczami. Zanim barman zdążył zareagować, chłopak zaczął mówić szybko jak z karabinu, patrząc mu w oczy, jakby nie zauważał, że dookoła było pełno ludzi:
– Kocham cię, Mikołaj. Zawsze cię kochałem i głęboko w nosie mam, kto to akceptuje, a kto nie. Po naszym rozstaniu ja też gryzłem ściany ze smutku i leżałem w łóżku, wypłakując sobie oczy z tęsknoty. Przez pierwszy rok codziennie zasypiałem przytulony do telefonu, czytając twoje stare smsy. Nie oddałem ci twoich rzeczy, bo wciąż ich wszystkich używam, udając, że wciąż jesteś mój. A w ostatnie mikołajki spiłem się ze smutku i ryczałem ubrany w twoje ubrania. Kocham cię.
Mariah Carey śpiewała wesoło, ludzie huczeli dookoła, ale Mikołaj nie słyszał nic z tych rzeczy. Jedyne, co był w stanie zauważyć, to Adam. Jak w transie sięgnął po chłopaka i przyciągnął go do siebie, a zanim go pocałował, powiedział jeszcze: – Wesołych świąt, kochanie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 1:34, 24 Gru 2014    Temat postu:

<center>Tekst C</center>


Tytuł: Konstelacje, zioła, mandarynki

Popatrzył na niebo, na którym już niemrawo spomiędzy chmur wychylały się gwiazdy. W jednej ręce trzymał latarkę, a w drugiej zimową mapę konstelacji na północnym niebie. Poświecił wokół siebie po trawie. Jeśli przypadkowo napotka legowisko dzików, to na tym odludziu może się to skończyć dla niego tragicznie. Nie mógłby liczyć na niczyją pomoc.

Kochał gwiazdy, ale gdy je obserwował w samotności na wierzch wypływało to uczucie, które tak desperacko starał się stłamsić. Nie znał nikogo innego prócz kolegi z klasy, Kacpra, kto pasjonowałby się astronomią. Kacper jednak należał do tych obserwatorów, których zaangażowanie kończy się na oglądaniu zdjęć na monitorze komputera.

Odegnał przygnębienie i skupił się na nieboskłonie. Szybko odnalazł jedną z najjaśniejszych gwiazd – Arktura z gwiazdozbioru Wolarza. Wykonał notatki w oprawianym skórą notesie i postanowił wrócić do domu. Powodem nie było zimno, ale ta dziwna potrzeba tworzenia, ilekroć znalazł się na łonie natury. Romantyczną część swojej duszy starał się ukryć tak głęboko, jak notes wstydu, który upchał na dnie plecaka.

Podczas wiosny i lata na łąkę przychodził także rano, aby zbierać zioła. Szałwia, pokrzywa, mięta, rozmaryn i kwiaty lipy były składnikami na wywar, z którego robił szampon do włosów. Aby dotrzeć do najdzikszych partii lasu szedł godzinę prostą ścieżką wyjeżdżoną przez motocykle do motocrossu. Zawsze napotykał upośledzonego mężczyznę, który jeździł na rowerze w te i wewte. Przejawiał on dziwne zainteresowanie Dominikiem. Co chwilę zatrzymywał się i oglądał za siebie. Gdy Dominik zbliżył się na kilka metrów, mężczyzna odjeżdżał, by za moment znów się zatrzymać. Początkowo zachowanie to mocno niepokoiło Dominika, ale gdy okazało się, że ten niegroźny mężczyzna przejawia takie zainteresowanie wyłącznie nim, w chłopcu obudziło się zgoła inne uczucie. Następne z rodzaju tych, którym desperacko próbował nie dać szansy do jasnego wyklarowania się. Podczas zimy mężczyzna nie pojawiał się na łące, przez co Dominik czuł się jeszcze bardziej samotny.

Z zamyślenia wybudziły go szelest i trzask gałęzi. Gdy uniósł głowę, dostrzegł męską sylwetkę na jarzębinie. Chude drzewo mocno uginało się pod ciężarem mężczyzny i wydawało z siebie złowróżebne odgłosy. Przy drzewie stała latarnia, więc gdy Dominik zbliżył się wystarczająco, zobaczył mężczyznę odzianego tylko w kraciastą koszulę i spodnie, który usiłuje zerwać z jarzębiny jemiołę.

Kto mieszkający na osiedlu przy szkole, mógł mieć na tyle dużo kiełbi we łbie, aby w zimową noc uprawiać akrobacje na drzewie ubrany jedynie w koszulę i dżinsy? „O kuźwa”, które wydobyło się z gardła mężczyzny, gdy gałąź nie wytrzymała naporu, utwierdziło Dominika w domysłach. To był Marcel Kos, kolega z klasy. O ile niezdrowe zainteresowanie głupka z łąki tylko lekko połechtało umysł Dominika, to pojawienie się wraz z początkiem liceum w jego życiu Marcela wzbudziło w chłopaku milion razy intensywniejsze i bardziej przerażające uczucie.

Dominik mocniej naciągnął wełnianą czapkę na głowę i niepostrzeżenie przemknął obok jarzębiny. Nie był w nastroju do wysłuchiwania sarkastycznych żartów, którymi jak z rękawa sypał Marcel i dzięki, którym zapewnił sobie wielką popularność wśród tych fajnych z miejskiego liceum. Oczywiście zabawa odbywała się kosztem tych nie fajnych, lamerów i kujonów, do których zaliczony został Dominik.

***

Zima była bardzo letnia. Od zewnętrznej ściany bloku z wielkiej płyty i starych okien ciągnęło znacznie słabiej niż w poprzednim sezonie. Marcel nie sypiał pod dodatkowym kocem i nie odkręcał na noc kaloryfera, do czego namawiała go matka, pielęgniarka samotnie wychowująca syna.

- Ty i te twoje matczyne instynkty – żachnął się półżartem-półserio. - Idę do budy. Podaj te babcine mandarynki, żeby przestała ględzić.

- Marcel... - zaczęła matka.

- Tak, wiem. Uśmiech na paszczę, kultura i „Bóg, honor, ojczyzna”. To ostatnie bezwzględnie w tej kolejności.

Słońce tego zimowego poranka było wyjątkowo mocne i tym silniejsze były prostokątne cienie bloków, rozczapierzone nagich drzew i szpicowate tui. Pustka. Tylko foliowa reklamówka unoszona na wietrze. Na trawniku też migoce poruszana wiatrem torebka po czipsach.

- Te pieprzone święta robią ze mnie romantyka.

***

Obrał mandarynkę i obgryzł ją jak jabłko. By się nie pobrudzić, wysysał z niej sok z głośnym cmokaniem, co nie obyło się bez komentarzy szkolnych koleżanek, stojących przy nim pod ścianą.

- Prosię z ciebie, wiesz? - mruknęła Ola i zaprezentowała światu nowy aparat na zęby w figlarnym uśmiechu. - Wielki, włochaty prostak bez obycia i kultury.

Skierował wzrok w jej stronę, ale że był znacznie wyższy, ujrzał jedynie jej obfity dekolt. Rumieniec zakrywały długie, czarne włosy.

- A ja myślę, że to seksowne – wypaliła druga z dziewcząt, dumnie nosząca nową nadprzepisową dawkę tlenu na włosach. Przez całą przerwę trzymała Marcela za kraniec jego turkusowej koszuli w czarną kratkę.

- Seksowne? - powtórzył bez zastanowienia. Jego wzrok i umysł wędrowały ponad tłumem uczniów. Turkusowa koszula migotała, gdzieś na drugim krańcu korytarza.

- Wiesz, tak sobie pomyślałam...

- Nie mam ochoty wiedzieć, co pomyślałaś. - Odepchnął jej dłoń i ruszył wzdłuż korytarza. - To nie było zapewne nic mądrego – rzucił na odchodnym.

Stara bibliotekarka Kosińska wcale nie była taka stara. Dodatkowe punkty w szkolnych rankingach zdobyła po zajściu w ciążę w wieku 40 lat. Cała promieniała i jej cera uległa polepszeniu. Po powrocie z macierzyńskiego, biegała co kilkadziesiąt minut do swojego mieszkania naprzeciwko szkoły, by kontrolować poczynania młodej opiekunki. Wychodziła też wcześniej, pozostawiając klucze do biblioteki pod opieką Damiana Czapli, który przesiadywał w szkole z nosem w książkach do wieczora. Dyrekcja przymykała oko na te praktyki, bo to był taki dobry, cichy chłopiec.

Mieli te same turkusowe koszule, choć ta Damiana była trzy rozmiary mniejsza. Dziwnym trafem prawie zawsze zakładali je w ten same dni, choć nigdy nie zamienili ze sobą słowa.

„Dziwne uczucie – myślał Marcel. - Ściska mnie tak, że to aż boli. Jeśli mnie boli, to co on musi czuć? Gdybym wszedł w niego głębiej, to obawiam się, że już by mnie nie wypuścił. To z pewnością nie jest dupnoprzyjemny rozmiar. Gdybym go nie stymulował ręką, to pewnie by mu całkiem zmiękł. Stymulował? Straszny ze mnie literat dzisiaj”.

- Więzisz mnie – wyszeptał do ucha chłopakowi, który ze spuszczoną głową opierał ręce na półce ze słownikami i ze wszystkich sił próbował nie wydać żadnego dźwięku.

- Nie przygryzaj wargi. - Marcel przemocą wsunął mu dwa palce w usta. - Jeszcze moment.

Wbił się w niego najgłębiej, jak zdołał i gwałtownym szarpnięciem wyszedł z jego ciała, by skończyć poza nim. Dominik przygryzł palce Marcela i doszedł, plamiąc tomy słownika języka niemieckiego. Opadł na kolana, gdy Marcel się od niego odsunął.

- Doszedłeś?! Serio? - Marcel także przyklęknął ze spuszczonymi jeszcze spodniami i wyciągnął z plecaka chusteczki. - Coś na to poradzimy.

- Sam. - Dominik odepchnął jego dłoń. - Słowniki i podłoga.

- Jasne.

***

Marcel oparł się plecami o ścianę i uderzył w nią głową. Z jego gardła wydarł się chrapliwy dźwięk. Śmiech lub szloch.

Bez krzyku, płaczu, wyrywania się ostatkiem sił. Bez niczego.

- Nazwijmy rzeczy po imieniu – powiedział już na głos do siebie. - Gwałt. To był zwykły gwałt. Babcia się ucieszy.

Babcia Genowefa całe przedpołudnie spędziła na poprawianiu po swojej córce porządków w mieszkaniu. Gdy kryształy schły poustawiane na ręczniku w salonie, dla swojego jedynego wnuka przyrządziła ruskie pierogi.

- No, Marcyś! Nareszcie! - przywitała wnuka w progu. - Już ci gotuję pierożki. Dużo zrobiłam, ale taki mężczyzna jak ty...

- Nie chcę, babciu – przerwał jej wnuczek. Zzuł glany i zamknął się w pokoju.

- Marcel! - zawołała za nim babcia. - Co to za maniery?! Kto cie tak wychował? Gdybyś tylko miał ojca...

- Babciu. Później, dobrze? Błagam cię. Nie teraz.

- No dobrze. Wyłączę wodę. Co za pokolenie.

Marcel rzucił się na tapczan i zakrył twarz dłońmi. Za oknem zimowy wiatr targał rozdętą reklamówką.

- Tym jesteś, Marcel – szepnął do siebie. - Zwykłym śmieciem.

Boże Narodzenie spędzili we trójkę. Po kilku szklankach grzańca nawet mamie Marcela, która z trudem znosiła odwiedziny rodzicielki, udzielił się świąteczny duch:

- Marcel zaśpiewaj tym swoim tenorem. Co tam mama proponuje?

- Och, tak! - Babcia klasnęła w dłonie. - Marcyś, musisz zaśpiewać. Znacie to?

Na święta kolęda dwóch serc

Choć tak szybko jak śnieg

Roztopił się sen

Dziś wiem, że to zwykły żart

Choć byłaś naprawdę blisko

- Mamo! No wiesz? Coś takiego...

- Och, przestań. - Babcia dolała sobie do kryształowej szklanki. - To nic złego. Ksiądz mówił „Weselcie się”, to się wesele. Co nie, Marcyś?

- Taa...

- Upiłeś się, chłopcze? - Babcia pogłaskała po głowie wnuka. - Prawdziwy mężczyzna musi się ożenić, spłodzić syna, ale musi też umieć pić. To ostatnie możesz potrenować z nami, w babskiej komitywie.

Marcel napełnił szklankę i natychmiastowo ją opróżnił.

- Raczej tylko to mi w życiu wyjdzie – powiedział i nim którakolwiek z pań zdążyła zareagować, zaczął śpiewać:

Powiedz, nie brakuje Ci mnie?

Czy we wspomnieniu wraca mój cień?

Jak to jest, że wielka miłość

Trwała jeden dzień

Tylko dzień

***

Siedział na betonowych schodach nieużywanej klatki schodowej. Rozległ się dzwonek. Stracił rachubę już przed paroma godzinami. Nie miał pojęcia, która lekcja się rozpoczęła. Położył się na schodach, choć były przenikliwie zimne, a krawędzie boleśnie wbijały mu się w ciało. Na myśl przyszedł mu worek pokutny. Co powinien zrobić, by to przytłaczające uczucie wreszcie pozwoliło mu odetchnąć zimowym powietrzem? Nie wiedział. Przygryzł palec, na którym była jeszcze blizna. Czy poczucie winy zniknie wraz z zagojeniem się rany? Łzy stanęły mu w kącikach oczu.

- Dostaniesz wilka – znajomy głos, który od tygodni bez przerwy dźwięczał mu w uszach, wyrwał go z zadumy. - Myślałem, że się pochorowałeś, ale ktoś mi powiedział, że cię tu widział. Wiesz, która jest godzina? Zaraz woźny zamknie drzwi.

- Damian...

Oczy trzymał zamknięte. Tak bardzo chciał go zobaczyć, a jednocześnie bał się jego wzroku. Nienawiść, pogarda, cierpienie. Co innego mógł wyczytać z jego czarnych oczu? Nie chciał wiedzieć.

- To moje imię. - Poczuł, że chłopak pochyla się nad nim. - Więc je znasz... Marcel, co jest? Czy to przez to? Nie chciałeś na mnie patrzeć, więc nie przyszedłeś na lekcje? Tak tego żałujesz?

- Oczywiście, że żałuję! - Poderwał się i znieruchomiał, gdy ich nosy prawie się zetknęły. Cofnął głowę, jak mógł najdalej. - Jestem zwykłym chłopakiem. Nigdy nie chciałem czegoś takiego!

- Tak, masz rację.

Damian wyprostował się, zamknął oczy i chwycił się palcami za nasadę nosa. Marcel pomyślał, że chłopak zaraz się rozpłacze, ale ten zachował się zgoła inaczej:

- Kurwa, kurwa, kurwa! - wykrzyknął i kopnął Marcela w łydkę. - Dlaczego ja? Dlaczego to ja muszę mieć tak przesrane w życiu?!

Nim zszokowany Marcel zdołał cokolwiek wydukać, Damian wybiegł z klatki schodowej.

Nie musiał się specjalnie wysilać z dogonieniem go, bo zdyszany Damian przysiadł na ławce koło poczty. Teraz płakał. Ale nie tak, jak zwykły to robić dziewczyny. Po prost strużka łez płynęła z jego lewego oka. Tylko tyle.

- Nie sądziłem, że za mną pobiegniesz – stwierdził, gdy Marcel stanął przy ławce. - To typowy odruch dla drapieżników: gonić to, co ucieka. Heh, zawsze myślałem o tobie jak o lamparcie. Samotnie przemierzający dżunglę, nie potrzebujący nikogo, ale na krótką chwilę obdarzający swoimi względami każdą chętną samicę, która znajdzie się na jego terytorium.

- Dam...

- Zamknij się! Nie chcę słyszeć mojego imienia wypowiadanego przez ciebie. - Przetarł twarz wierzchem dłoni i kontynuował: - Po prostu to wyczułeś, mój wzrok na tobie, moje zafascynowanie. I te koszule, to był znak. Twój instynkt tobą pokierował, to wszystko. Ale i tak się cieszyłem. To będzie piękne wspomnienie pierwszego razu. Dziękuję i do widzenia.

Damian wstał i starając się nie patrzeć na Marcela, skierował się w stronę domu. Zimny dreszcz przeszedł po jego ciele, gdy poczuł, że Marcel chwycił go za dłoń.

- Czekaj, proszę! - głos Marcela drżał. - Czyli, że co? Mówisz „do widzenia” i to wszystko kończy? Nie jestem zwierzęciem, mam uczucia. Chyba, gdzieś tam głęboko. Czyli nie masz mi tego za złe?

- Czego? - Damian wplótł swoje palce między jego. - Czego ode mnie chcesz? Przecież wyraziłem się jasno, choć pokrętnie.

- To naprostujmy to Damian, błagam. Nie wytrzymam tego dłużej. Sprawiłem ci ból, prawda?

Damian poczuł, jak smuga po łzach znika z jego policzka. Popatrzył w niebo, gdzie już spomiędzy chmur niemrawo wychylały się gwiazdy. Uniósł do góry wolną dłoń i wskazał palcem na najlepiej widoczną gwiazdę.

- To Arktur z gwiazdozbioru Wolarza – powiedział. - Jedna z najjaśniejszych gwiazd na naszym niebie, zwana także Gwiazdą...

- Wiosenną – dokończył Marcel. - Wiesz, ja też zawsze cię obserwowałem, gdy nie patrzyłeś w moją stronę. Na przerwie obiadowej zostawałeś w klasie, by rozmawiać o gwiazdach z tym pyzowatym kujonem. Siedziałem obok ciebie ze słuchawkami w uszach, ale z wyłączoną muzyką. Słuchałem twojego głosu. Podobało mi się twoje zaangażowanie. Wiesz, rzadko na twojej twarzy malowało się tyle ekspresji. Byłem zazdrosny. Chciałem żebyś tymi swoimi czarnymi oczami patrzył tylko na mnie...

- Marcel, no co ty. - Zażenowany Damian chciał wyszarpnąć dłoń, ale Marcel chwycił ją mocniej.

- Zrobiłem to, co zrobiłem. Skrzywdziłem cię. Nie liczę na przebaczenie.

- To dlatego? Dlatego się tak dzisiaj zachowywałeś?

- Tak.

- Mieszkasz gdzieś niedaleko, prawda? - spytał Damian. - Kto jest u ciebie w domu?

- Nikt – odpowiedział skonsternowany Marcel. - Mama poszła odwieźć babcię. Wróci jutro, bo nie lubi prowadzić w nocy.

***


Koło drzwi balkonowych stała sztuczna choinka. Przystrojona oszczędnie, ale z wyczuciem w wielkie bombki białe, srebrne i czerwone oraz w czerwone, grube łańcuchy. Razem z migotającymi w sztucznym świetle i tworzącymi misterne cienie na meblach kryształowymi wazonami i szklankami tworzyła tą niezwykłą atmosferę zwykle trudną do otrzymania w mieszkaniu w bloku. Zaczął padać śnieg.

Damian przeczesał stopami długowłosy, biały dywan. Było tu zupełnie inaczej niż w jego domu, do którego zazwyczaj nie miał ochoty wracać. Nie wiedział, czy to wpływ ciepłej whisky z herbatą, a może tej atmosfery, ale nagle znużyła go senność. Jego głowa zaczęła opadać w bok, aż natrafiła na ramię Marcela, a później opadła na jego kolana. Zasnął. Minęło dużo czasu od jego tak spokojnego snu.

Obudziła go dziwna ciasnota. Zażenowanie pokryło mu twarz rumieńcem, gdy ocknął się wciśnięty pomiędzy pochrapującego Marcela i oparcie kanapy. Jego głowa spoczywała na piersi Marcela, którego ramię nie pozwalało Damianowi na odsunięcie się.

- Marcel, śpisz? Nie po to tu przyszedłem. Chciałem ci powiedzieć...

- To mów – odpowiedział bez otwierania oczu. - I nie próbuj się wyrywać. To na marne.

- To przez, co się tak zachowywałeś, to nie było tak. Znaczy się...To bolało, a później bolało nawet bardziej, ale to nie tak, że tego nie chciałem. Po prostu bałem się, że jeśli coś powiem, to...

- To co? - dopytywał Marcel.

- No bo ty nie jesteś gejem!

Marcel odwrócił głowę w stronę Damiana. Czarne, błyszczące włosy pachniały tak jak wtedy. Silny ziołowy zapach.

- Twoje włosy...

- Sam robię szampon z roślin, które nazbieram na łące. Można użyć mięty, pokrzywy, kwiatów lipy i...Marcel...

- Och, mów dalej. - Marcel przeczesał jego włosy. - Ożywiłeś się, jakbyś mówił o gwiazdach. Podoba mi się to. Mówisz, że nie jestem gejem, ale ja wiem, że nasze koszule są turkusowe.

Damian wyrwał się z objęć i usiadł na brzegu i wcisnął dłonie między kolana.

- To nie są żarty, Marcel! Nie wchodź na tę cierniową drogę...

- A ty wszedłeś?

- Mnie została ona przypisana od górnie. Ale ty masz wybór i powinieneś wybrać słusznie. Twoi rodzice...

Marcel także się uniósł, przysunął do Damiana i pocałował go w policzek.

- Och, Damian. Czyżby to jeszcze nie dotarło do ciebie? Dla mnie też już nie ma wyboru. Zostałem przez ciebie spedalony do dna duszy.

Zamek do drzwi zazgrzytał i do mieszkania weszły mama i babcia Marcela, która od razu udała się do toalety.

- Och, mamy gościa! - zawołała matka. - Więc to nie dziewczyny sprowadzasz pod moją nieobecność? - zaśmiała się. - Wiesz, był karambol i...

Damian bez słowa wzuł swoje buty i wyszedł bez pożegnania.

- Co się stało? - spytała zaskoczona matka.

- Cierniowa droga mamo – odparł Marcel z uśmiechem. - Mam nadzieję, że dojdę do mety na Wielkanoc.

***

Matka Damiana siedziała w kuchni na taborecie i rozwiązywała krzyżówkę. Jej mąż i jego znajomy, także lekarz, siedzieli w salonie i prowadzili dyskusję, do której ona nie miała prawa dołączyć. Cały dzień czuła się zmęczona i obolała, ale nie pozwoliła sobie na drzemkę. Musiała udawać, że wypełnia obowiązki pani domu, pomimo że nie zostało już nic do zrobienia. Martwiła się też o syna, który zawsze wracał na kolację.

- Mamo – usłyszała głos Damiana za plecami. - Już jestem.

Podeszła do niego bez słowa i pogładziła po bladym policzku. Miał takie same włosy, oczy i cerę jak ona i na nieszczęście ich wzrok też często był taki sam.

- Piłeś?

- Tak.

***

Damian siedział na podłodze z rozbitym nosem. Matka starała się go uchronić przed kolejnym ciosem ojca i zatamować krwawienie.

- Eugeniuszu, wystarczy! On nic nie zrobił.

- Kobieto, nie odzywaj się! Teraz powoduje tobą instynkt matki. Opłaciło ci się to, Halina? Prawie się wykrwawiłaś na śmierć i nie możesz mieć więcej dzieci, a tu coś takiego...

Damian zamknął oczy i czekał na kolejny cios fizyczny lub słowny. Było mu obojętne. Po prostu wcześniej niż się spodziewał nastąpiło nieuniknione.

- Co za wstyd na całą rodzinę! - kontynuował ojciec. - Twoja zaniepokojona ciotka zadzwoniła do mnie. Widziała cie wczoraj przed pocztą. Myślała, że ktoś cię nęka, ale to nie to... Ja wiem. Te twoje ziółka... Cholerny bachorze, tak mi się odpłacasz?!

Ojciec przemocą odsunął matkę od Damiana i chwycił go za podkoszulek, unosząc do pozycji stojącej.

- A teraz mów. Kto to jest?!

- Nie powiesz? Nie szkodzi.

***

Uczniowie nie zainteresowali się zbytnio nagłym zrezygnowaniem ze szkoły Damiana Czapli. Zgodnie uznali, że paniczyk z dobrego domu zmienił liceum na lepsze. Cała szkoła żyła za to wydarzeniami, które działy się wokół Marcela Kosa. Pewnym faktem było jedynie to, że został mu przydzielony kurator po pobiciu mężczyzny przed własnym mieszkaniem. Otarcie na kostkach prawej dłoni było niezbitym dowodem. Podobno facet skończył z wybitą szczęką, podobno był kochankiem matki Marcela, podobno...

I nagle Marcel zniknął. Jego matkę nagle zwolniono z pracy w szpitalu i razem wyjechali do innego miasta.

***

Ta zima była wyjątkowo sztampowa. Pod nogami skrzył się śnieg oświecony światłem latarni, w górze na bezchmurnym niebie świeciły gwiazdy. Damian usiadł na ławce przed akademikiem, czekając na wigilijny cud. Nie chciał wracać do pokoju, który pomimo wyjazdu współlokatora, dalej prezentował się jako wysypisko śmieci. Damian lubił czystość. Lubił też gwiazdy. Lubił spacery po łące. Lubił...mandarynki.

- Niebo gwiaździste nade mną, skrzący się śnieg pode mną, a we mnie...

- Wieczna miłość do Marcela Kosa. Mam nadzieję – usłyszał za sobą tak wytęskniony głos.

- Masz piękny tembr głosu – odpowiedział, próbując stłumić te wszystkie migotające jak brokat uczucia wewnątrz niego, które bardzo chciały wydostać się na zewnątrz.

- Babcia też tak mówi – usłyszał. - Zaśpiewać ci coś? Ale najpierw...

Teraz Marcel stał przed nim. Urosło jego ciało i włosy. Zarost dodawał mu lat. Wyglądał na dorosłego. Czy to ten sam chłopak, w którym się zakochał? Niemożliwe.

Marcel sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął z niej małą gałązkę.

- Patrz, co mam – powiedział. - Jemioła. Przed chwilą zerwałem.

Gałązkę włożył Damianowi za ucho.

- No dawaj – powiedział. - To będzie nasz pierwszy pocałunek. W końcu zaczęliśmy od dupy strony.

- Wszystko zepsułeś, wiesz? Całą atmosferę – stwierdził Damian i zaczął się śmiać.

Marcel chwycił twarz Damiana w dwie dłonie i złożył na jego ustach długi pocałunek.

- Musiałem to powiedzieć, bo byś zaraz pękł.

Marcel usiadł na ławce i pociągnął Damiana na swoje kolano. Objął go ramionami i dotknął jego czerwonego policzka swoim.

- Marcel, to jeszcze bardziej żenujące. I drapiesz.

- Tak? To uważaj na to:

I don't want a lot for Christmas
There's just one thing I need
I don't care about the presents
Underneath the Christmas tree
I just want you for my own
More than you could ever know
Make my wish come true
All I want for Christmas is you

- Marcel, błagam cię. Puść mnie i przestań. To żenujące.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Joker dnia Czw 1:41, 25 Gru 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 1:36, 24 Gru 2014    Temat postu:

<center>Tekst D</center>


Tytuł: Dom w twoich ramionach

1.
Gabriel jest spóźniony. W zasadzie to nic niezwykłego, bo jest spóźniony przez większość czasu, więc to nawet nie powinno go dziwić. Fuczy pod nosem, kiedy Lila po raz kolejny zatrzymuje się i zaczyna obwąchiwać murek. Jest spóźniony, na boga, czy ten okropny pies nie mógłby pomóc mu nie spóźnić się aż tak bardzo? Zrezygnowany przystaje i ze zwieszonymi ramionami, morderczym wzrokiem przygląda się suczce.
- Lila! – mówi stanowczo, a ta z ociąganiem pozwala pociągnąć się w chodnikiem w dół ulicy. – Szybciej, szybciej, szybciej – mamrocze pod nosem, przyspieszając z każdym kolejnym krokiem.
Kilka minut później z rozwianymi włosami i szaleńczym spojrzeniem, wpada do lecznicy wlokąc za sobą swojego psa. Pierwsze co zwraca jego uwagę, to melodia rozbrzmiewająca w całym pomieszczeniu. Marszczy nos i kiwa głową, bo do diabła, nie ma nawet grudnia, a do jego uszu wyraźnie dociera:
- My mother will start to worry, Beautiful what’s the hurry, My father will be pacing the floor, Listen to the fireplace roar, Really I’d better curry, Beautiful please don’t hurry…
Dochodzi do wniosku, że to w sumie nie jest takie złe skoro sam powinien się pośpieszyć. Rozgląda się gorączkowo i głośno wzdycha z ulgą widząc, że w poczekalni jest tylko jedna kobieta z jakimś małym psiopodobnym czymś na rękach. Kobieta patrzy na niego z naganą, a Gabriel oddaje jej krzywe spojrzenie i siada na krześle jak najdalej od niej. Lila drepcze za nim, radośnie merdając ogonem, jakby jeszcze chwilę wcześniej nie była co najmniej niechętna, żeby tutaj być. Delikatnie głaszcze ją po głowie, ponieważ Lila może być okropna i krnąbrna, a czasem Gabriel ma nawet ochotę zrobić z niej pieczeń, ale to wciąż jego Lila i nie oddałby jej za nic. Poza tym, nie umie gotować.
Kobieta znika za drzwiami gabinetu, a on z ciekawością rozgląda się po pomieszczeniu. Jest już późno i tak właściwie jest pewien, że niedługo powinni zamykać. Miejsce wydaje się być ciche i spokojne, ale to tylko pozory, bo Gabriel jest właścicielem zwierzaka nie od dziś, więc wie, że w takim miejscu jak to jazgoty, piski i skomlenia to codzienność.
Przygląda się, jak kobieta opuszcza lecznicę nawet nie patrząc w jego stronę. Właśnie zamierza wstać, kiedy drzwi gabinetu otwierają się i Gabriel widzi mężczyznę, weterynarza, sądząc po białym kitlu i sierści na każdym dostępnym skrawku ubrania.
- Oh baby, it’s cold outside…- chłopak urywa i zamiera w pół kroku patrząc na niego z zaskoczeniem. - Och.
W innych okolicznościach Gabriel mógłby parsknąć śmiechem, bo to naprawdę zabawny widok albo może poczułby się urażony, ponieważ co jak co, ale raczej nie należy do osób, których można nie zauważyć, jednak jest pewien, że jest już cholernie spóźniony, kurewsko spóźniony i po prostu nie ma czasu na to gówno. Dlatego pośpiesznie wstaje i energicznym krokiem podchodzi do wciąż zdezorientowanego weterynarza.
- Dobry wieczór – mówi trochę zbyt głośno. – Gabriel Pest, przyprowadziłem Lilę, ponieważ ostatnio nie czuła się najlepiej. Nie chce jeść i dużo śpi... To znaczy, ona zazwyczaj lubi spać, nie żebym się jej dziwił, no bo kto, by nie lubił, prawda? – Spokojnie, spokojnie. - Ale nie przychodzi, kiedy ją wołam i nawet nie patrzy w stronę swoich misek, więc rozumie pan... Chcę, żeby znowu zaczęła jeść – kończy.
Mężczyzna tylko mruga, patrząc na niego przez chwilę, a potem kuca i podtyka Lili dłoń do obwąchania. Suczka liże jego rękę i szturcha go głową, żeby ją pogłaskał.
- W porządku – odzywa się w końcu. – Tak właściwie to nie jestem weterynarzem... – Czekaj, co? Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale mężczyzna go ubiega. – Doktor Stones już na dzisiaj skończył, ale mogę sprawdzić, co dzieje się z twoim psem.
Gabriel patrzy na niego uważnie. Widać, że pomaga w lecznicy – sierść i liczne zadrapania mówią same za siebie.
- Tak, tak w porządku – szybko kiwa głową.
Mężczyzna uśmiecha się i wow, Gabriel dawno nie widział czegoś tak doskonałego. Jasne, zauważył, że ten niby-weterynarz ma wspaniale opaloną skórę, którą Gabriel chciałby polizać, zielone oczy i wyraźnie zarysowaną szczękę. I poważnie, który weterynarz (albo prawie weterynarz) ma tak idealnego quiffa po całym dniu pracy? Albo tatuaże, serio?
Być może, gdyby Gabriel miał trochę czasu (którego nie ma, jest raczej na minusie), wskoczyłby na tego seksownego faceta i pokazałby mu, jak zachowują się prawdziwe zwierzaki, ale...
- Nie.
- Słucham? – mężczyzna patrzy na niego ze zmarszczonymi brwiami.
Och. Gabriel beszta się w duchu i przywołuje na twarz swój najlepszy uśmiech, a przynajmniej ma nadzieję, że właśnie to robi. Jeśli fakt, że chłopak jeszcze nie uciekł o czymś świadczy, to mu się udaje.
- Może przejdziemy do gabinetu? – sugeruje patrząc w kierunku uchylonych drzwi. – Żebyś mógł ją obejrzeć?
Van, jak wskazuje plakietka na jego fartuchu, potakuje i przechodzą przez hol. Mężczyzna przytrzymuje drzwi i czeka aż Gabriel wejdzie do środka. Gabriel uśmiecha się ukradkiem, bo seksowny dżentelmen, kto by pomyślał.
Lila od początku zdaje się lubić Vana, więc wszystko przebiega sprawnie do momentu, gdy Gabriel sięga po portfel. Prawie zaciera ręce obserwując, z jaką łatwością lekarz zajmuje się jego psem i jak dobrze Lila przyjmuje wszystkie jego zabiegi. Prawie umiera na atak serca tak jak stoi - jest pewny, że tak będzie - kiedy w kieszeni nie znajduje portfela. Ma ochotę krzyczeć i rwać włosy z głowy, a to już o czymś świadczy, bo to naprawdę ładne włosy. Oczyma wyobraźni widzi portfel leżący na blacie w kuchni. Jego pieprzony portfel leżący na pieprzonym blacie w pieprzonej kuchni. Kurwa.
- Umm – mamrocze patrząc bezmyślnie w przestrzeń. Kątem oka widzi, jak Van przygląda mu się z ciekawością. – Tak... Więc wiesz już, co jest Lili?
- Wydaje mi się, że to jakiś wirus. Ostatnio wiele osób przyprowadza zwierzaki z takim samym problemem. Tak długo, jak nie wymiotuje jest w porządku. Jeśli zacznie, będziesz musiał przyjść, żeby ją nawodnić – tłumaczy mu Van ściągając rękawiczki i wyrzucając je do kosza. – Dałem jej lek przeciwzapalny i coś na zwiększenie apetytu, jeśli do jutra nie zacznie jeść, powinieneś znowu z nią przyjść, żeby Thomas na nią zerknął.
- Thomas, tak – przytakuje szybko Gabriel. – Posłuchaj, Van – jeszcze raz przesuwa wzrokiem po identyfikatorze na kitlu. – Okazuje się, że nie mogę ci zapłacić... Nie, nie – mówi szybko, gdy chłopak wysoko unosi brwi. – To nie tak, naprawdę. Chciałbym to zrobić, ale cóż, nie mam portfela, więc jeśli nie przyjmujesz wynagrodzenia w naturze… – urywa. – Dlatego muszę skoczyć do domu po portfel, mieszkam niedaleko, więc to nie zajmie długo, wrócę i zapłacę, ok?- kończy czerwony na twarzy. Przygryza wargę i przesuwa wzrokiem pomiędzy mężczyzną a czekającą cierpliwie Lilą, ostatecznie zatrzymując spojrzenie na Vanie. - Zostawię zastaw? – pyta niepewnie.
- Zastaw?
- Cholera, możesz przestać to robić? – irytuje się Gabriel. – Tak, zastaw. Lilę – wskazuje na psa.
Van głośno wzdycha i Gabriel jest pewien, że widzi rozbawienie w jego oczach.
- Zrobimy tak – zaczyna powoli, jakby ważąc każde słowo. – Weźmiesz psa, wrócisz do domu, a jutro przyjdziesz zapłacić i...
- Nie – Gabriel przecząco kiwa głową. – Załatwimy to dzisiaj.
Nie czeka, żeby zobaczyć reakcję Vana, ale wie, że chłopak na niego patrzy, bo czuje na sobie ciężar jego spojrzenia.
- Lila – grucha przykucając przy suczce. – Zostań z Vanem. Zaraz wracam. – Ostatni raz ją głaszcze i rusza do drzwi.
Może winić tylko siebie. Naprawdę musi być głupi – oraz potwornie spóźniony i tymczasowo spłukany. A teraz jeszcze zostawił swoje maleństwo na pastwę jakiegoś obcego faceta, który może być kimkolwiek. Miłego i uroczego faceta, ale to nie zmienia faktu, że wciąż obcego.
Przyśpiesza myśląc, że tym razem Harry z pewnością spełni w końcu swoją groźbę i urwie mu jaja, czego wolałby uniknąć, bo mimo wszystko czasem jednak do czegoś mu się przydają. Nie czeka na zielone światło tylko szukając telefonu, żeby zadzwonić do przyjaciela, w pośpiechu wbiega na jezdnię.
2.
Van nie jest pewny, jak do tego doszło, ale jeszcze wczoraj czekał z psem Gabriela na jego powrót, a dzisiaj ten sam pies leży na kanapie, na której on ułożył się wygodnie z książką w dłoni.
Właściwie miał już zamykać i widok mężczyzny z labradorem u boku naprawdę go zaskoczył. Był zdumiony nawet bardziej, gdy ten sam mężczyzna niemal podskoczył na krześle i szybko ruszył w jego stronę ciągnąc za sobą psa i trajkocząc bez przerwy. Na szczęście z Lilą nie działo się nic złego, nic z czym Van nie mógłby poradzić sobie bez obecności Thomasa. Musi przyznać, że suczka od początku skradła jego serce, jednak nigdy nie pomyślałby, że będzie zmuszony zabrać ją ze sobą do domu, bo Gabriel nie wróci.
Gabriel. Chłopak był sporo niższy niż on, miał uroczo zarumienione policzki i wydawało się, że nie może spokojnie usiedzieć na miejscu. Miał ochotę mocno go chwycić i trzymać w ramionach, bo odniósł wrażenie, że to jedyny sposób, by chłopak zatrzymał się chociaż na chwilę. Van był naprawdę głupi.
Van jest głupi. Bo wciąż ma ochotę trzymać Gabriela i nigdy go nie puścić, ciągle myśli o tym, że mógłby wtulić twarz w jego włosy i wdychać ten niepowtarzalny gabrielowy zapach. Van jest pewien, że Gabriel pachnie cudownie. Nadal uważa, że jest piękny, naprawdę piękny i słodki, chociaż akurat tego nigdy by mu nie powiedział, ponieważ chłopak pewnie wydrapałby mu oczy. Jak kociak. Uroczy.
Van nie rozumie, czemu Gabriel nie wrócił, przecież zostawił psa, na miłość boską, psa, o którego się martwił, i który najwyraźniej był jego pieszczoszkiem. Ale przecież Van nie zna Gabriela. Może chłopak jest kimś, kto zostawia swojego psa nieznajomemu i nie ma z tym żadnego problemu. Zerka na Lilę, która z łbem ułożonym na łapach śpi po drugiej stronie kanapy. Przez jakiś czas wyraźnie była niespokojna, biegała po jego małym mieszkanku z kąta w kąt i obwąchiwała wszystko wokół, skamląc od czasu do czasu. Van wiedział, że szuka Gabriela i z pobłażaniem obserwował jej szaleńcze zachowanie. Teraz ma chwilę, żeby pomyśleć, co zrobić, przemyśleć wszystko jeszcze raz. Może Gabriel wróci, a może nie. Może wcale nie porzucił Lili i Van niepotrzebnie się tym przejmuje. Jednak wie, że jeśli coś może pójść źle to właśnie tak będzie, więc… Prawdopodobnie potrzebuje psiej karmy.
***
Następnego dnia nic się nie zmienia. Van zabiera Lilę do lecznicy, a w przerwie na lunch idzie kupić coś, co mogłaby zjeść, bo nie zamierza karmić jej zawartością swojej lodówki. Thomas jest zdziwiony jego widokiem z suczką u boku, więc chłopak tłumaczy mu, że przez jakiś czas musi się nią zająć. Niemal od samego początku zaprzyjaźnił się z Thomasem, ale na razie nie chce mówić mu o Gabrielu.
Lila jest bardzo grzecznym psem. Reaguje na komendy i właściwie nie wymaga zbyt wiele uwagi poza momentami, gdy uparcie doprasza się, by ją pogłaskać. Van pozwala jej wskoczyć na kanapę i praktycznie wdrapać się na siebie – kończy z psią głową pod swoją brodą i ogromnym ciężarem na brzuchu. Van to kocha. Wie, że nie powinien się do niej przywiązywać, ale ma wrażenie, że na to jest już za późno.
Jest październik i choćby chciał i miał wystarczająco dużo czasu, nie wychodzi z Lilą zbyt często. Na szczęście suczka najwyraźniej jest przyzwyczajona do szybkich spacerów, bo cały proces przebiega całkiem sprawnie. Van jest pod wrażeniem. Jest zajęty pracą w lecznicy i studiami, biega z jednego miejsca na drugie i ledwie starcza mu czasu na to, by odetchnąć.
Gabriel już nie przychodzi i Van nie jest pewien, czy to co czuje, to ulga czy żal.
***
Listopad wita Londyn morzem liści pod stopami, poranną mgłą i padającym niemal bez przerwy deszczem. Kiedy pewnego dnia zamiast mżawki pojawia się słońce, Van chwyta smycz i zabiera Lilę do parku. Wydaje mu się, że to jedno z jej ulubionych miejsc, gdzie usiłuje go zaciągnąć za każdym razem, gdy wychodzą. Najwyraźniej wiele osób postanowiło wykorzystać ładną pogodę tak jak on, bo zazwyczaj cichy park wypełniony jest szmerami rozmów mijających go ludzi i radosnymi poszczekiwaniami psów. Lila krótko szczeka i wyrywa się do przodu, a Van mamrocząc pod nosem posłusznie podąża za nią.
Zauważa, że na jednej z ławek ktoś siedzi, co wydaje się niezrozumiałe, bo owszem jest dosyć ciepło, ale nie aż tak. Gdy podchodzi bliżej widzi, że to mężczyzna. Jest dość drobny, przynajmniej z tej odległości, a wygląda na jeszcze mniejszego, gdy siedzi zgarbiony ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Van jest coraz bliżej i jego uwagę przyciągają dziwnie znajome karmelowe kosmyki – idealnie ułożone i całkowicie nie pasujące do zrezygnowanej postawy mężczyzny. To dla niego dziwne, no bo kto o tej porze roku, jak gdyby nic, przesiaduje w parku pozwalając wilgotnemu powietrzu przesiąkać przez ubrania, pogrążony we własnym świecie?
Zastanawia się, czy nie podejść do mężczyzny i nie zapytać go, czy wszystko w porządku, ale natychmiast odrzuca ten pomysł, bo ewidentnie widać, że tak nie jest.
Teraz praktycznie może zobaczyć zmarszczki wokół oczu mężczyzny, który unosi głowę słysząc, że ktoś się zbliża. Van zamiera w miejscu wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Szybko pokonuje dzielącą ich odległość i ciężko dysząc ze złości staje na wprost Gabriela. Gabriela.
- Gabriel – mówi tylko, ponieważ to jedyne, co kołacze mu się po głowie. Jego puls jest nieustającym rytmem wybijającym to jedno imię.
Trwają tak przez chwilę. Van wciąż zdumiony, czując powoli ogarniającą go wściekłość i Gabriel ze zmieszaniem wypisanym na twarzy, sugerującym, że nie ma pojęcia, co właśnie się dzieje.
I zabijcie go, ale Van też tego kurwa nie wie.
Minęły prawie dwa miesiące od wizyty chłopaka w lecznicy. Od czasu, gdy za sprawą pewnego psiaka życie Vana zmieniło się o 180 stopni, i o co tutaj tak właściwie chodzi?
- Co do cholery? – mówi głosem nabrzmiałym od emocji. – Gdzieś ty się podziewał, Gabriel?!
Chłopak mruga i powoli wstaje. Van już zapomniał, że Gabriel sięga mu ledwie do podbródka, więc praktycznie może patrzeć na niego z góry. Ciągle się nie odzywa i Van ma ochotę udusić go tym fikuśnym szaliczkiem, który ma okręcony wokół szyi.
- Przepraszam – dobiega go cichy, lekko drżący głos i Van marszczy brwi, bo wcześniej Gabriel mówił głośno i szybko, i z całą pewnością nie patrzył na niego tak niepewnie, jakby Van faktycznie mógł stanowić dla niego jakieś zagrożenie. – Czy my się znamy?
W rzeczywistości wygląda na zagubionego, jednak sposób, w jaki właśnie marszczy ten mały nosek, Van uznaje za wyjątkowo uroczy.
- Gabriel – mówi poważnie, patrząc mu prosto w oczy, żeby chłopak wiedział, że on nie żartuje. – Naprawdę nie jestem w nastroju.
Gabriel przestępuje z nogi na nogę i zwraca uwagę na Lilę, która od dłuższego czasu napiera na smycz, a o której na widok chłopaka Van kompletnie zapomniał.
- Ładny pies – mówi Gabriel lekko ożywionym głosem.
Van nie wytrzymuje.
- Kurwa, żartujesz sobie ze mnie? – Robi krok do przodu, a Gabriel w tym samym czasie się cofa. – To twój cholerny pies!
Van zauważa, że teraz Gabriel wygląda na odrobinę przestraszonego i czuje swego rodzaju satysfakcję, bo całkowicie sobie na to zasłużył. Właśnie ten moment wybiera Lila, by wyrwać się do przodu i skoczyć na niczego nie spodziewającego się Gabriela. Zaskoczony Van pozwala smyczy wyślizgnąć się z dłoni i jak na zwolnionym filmie obserwuje upadek Gabriela przygniecionego ciężarem wesoło ujadającego psa. Lila bez opamiętania liże go po całej twarzy, a z ust chłopaka ucieka cichy chichot.
Na ten widok kąciki ust Vana unoszą się nieznacznie ku górze. Choćby chciał po prostu nie może się na niego gniewać. Cholera.
3.
Gabriel siada przy stole w kuchni owijając palce dookoła kubka herbaty. Wie, że nie powinien siedzieć w parku jak jakiś idiota dopraszający się o przeziębienie, ale w zasadzie jest idiotą, więc nikt mu tego nie zabroni.
Ten chłopak, Van, sprawił, że znów stara się przywołać jakieś wspomnienia, jakiekolwiek, z czego zrezygnował już jakiś czas temu. Próby nie dawały żadnych rezultatów, poza bólem głowy bezlitośnie miażdżącym jego czaszkę. Mimo usilnych starań nie pamięta ani tego psa, który rzekomo należy do niego, ani samego Vana. Cóż, to przynajmniej tłumaczyłoby niezrozumiałą wcześniej obecność psich misek w jego kuchni.
Jednak Gabriel jest ostrożny. Każdy mógłby wmówić mu cokolwiek, a on nawet nie zdawałby sobie z tego sprawy. Mimo wszystko nie rozumie, po co Van miałby wciskać mu swojego psa, bo Gabriel na poczekaniu mógłby wymyślić kilka innych historii, które przynajmniej przyniosłyby chłopakowi jakieś korzyści.
Reszta jego wieczoru toczy się według utartego po powrocie ze szpitala schematu. Gabriel zamawia coś do jedzenia, przegląda notatki z zajęć, bo w końcu kiedyś musi nadrobić zaległości i zasypia na kanapie w towarzystwie włączonego telewizora. To jego codzienna rutyna, coś co robi niemal każdego wieczoru, odkąd wrócił do domu.
***
Życie Gabriela właściwie się nie zmienia. Chodzi do pracy i na zajęcia. Od czasu do czasu spotyka się z Harrym, który nigdy nie trzęsie się nad nim, tylko wybucha śmiechem widząc jego niezręczność i wpycha mu w dłonie kolejnego drinka. Robi zakupy w pobliskim sklepie i pija kawę w kawiarni, którą odkrył pewnego dnia wracając z pracy. Jedyne co uległo zmianie to fakt, że do parku nie chodzi już sam.
Ku własnemu zdziwieniu Gabriel przechodzi od lekkiego onieśmielenia towarzystwem Vana i niepewności do gorącego wyczekiwania tych rzadkich spotkań. Początkowo rozmawiali omijając drażliwe tematy, a Van nie wspominał więcej sytuacji sprzed wypadku. Jednak stopniowo Gabriel przestawał jedynie słuchać i zaczynał mówić. O tym jak niepewnie się czuje, o ludziach oczekujących, że ich zna, pomimo, że tak nie jest, o próbach załatania dziur w pamięci i kwiatku, który zwiądł, gdy Gabriel był w szpitalu.
Nadchodzi dzień, gdy Gabriel pyta Vana o ich pierwsze spotkanie, a ten o wszystkim mu opowiada, cierpliwie odpowiadając na jego pytania. Gabriel nawet nie zauważa, kiedy zaczyna całować policzek Vana na pożegnanie i zajmować się Lilą, gdy chłopak jest w pracy, a on akurat ma wolny dzień. Samotne wieczory zmieniają się w wieczory z Vanem i Lilą leżącą u ich stóp. Harry narzeka, że Gabriel nie ma już dla niego czasu, ale tak naprawdę cieszy się widząc, jak chłopak uśmiecha się mówiąc o Vanie i znów praktycznie nie może się zamknąć.
W połowie grudnia Gabriel staje się nerwowy. Zbliżają się święta i wie, że jego mama oczekuje, że przyjedzie do domu. Oczywiście, bardzo tęskni za nią i dziewczynkami, i chciałby je wszystkie zobaczyć, ale wie też, że Van zostaje w Londynie i przez to ma ochotę zrobić to samo. I może w jakiś sposób spędzić te święta razem z nim.
Z tego powodu dzwoni do mamy i próbuje wyjaśnić jej, że nie będzie go w domu na święta bez sprawiania, że kobieta poczuje się urażona. Rozumie, że jego plan spalił na panewce, gdy niemal ugina się pod jej ostrym, naglącym głosem, ze łzami w oczach słuchając matczynych zarzutów. W myślach powtarza sobie: Van, Van, Van, i zanim się złamie przerywa rozmowę, obiecując, że niedługo znów zadzwoni.
***
Święta zbliżają się szybciej niż Gabriel oczekiwał i już krótko po tym, zamiast liści zalegających w parku, wszędzie pełno jest śniegu. Gabriel lubi obserwować, jak białe płatki osiadają na rzęsach Vana sprawiając, że chłopak wygląda młodo i niewinnie, i moczą jego zazwyczaj nienagannie ułożone włosy.
Gabriel jest raczej energiczny i zazwyczaj nie może usiedzieć w miejscu, ale wciąż zdarzają się takie dni, gdy jedyne na co ma ochotę to zagrzebać się pod kołdrą i udawać, że nie istnieje. Co w pewnym sensie jest prawdą, skoro nie pamięta części swojego życia. Zrobił to tylko raz. W starym, wyciągniętym dresie przeleżał w łóżku większość weekendu wstając jedynie do łazienki, gdy już naprawdę musiał to zrobić.
Po tym incydencie, jak sam go nazwał, postanowił, że to nie może się powtórzyć i gdy nadchodzą te dni zmusza się do wyjścia z domu i zrobienia czegokolwiek, bo do cholery, on nie jest taki. Nie miewa depresyjnych humorków, nie płacze w poduszkę i nie patrzy tępo w ścianę przez ładnych parę godzin. To zdarzyło się tylko jeden raz.
W takie dni idzie do sklepu, choć wie, że i tak niczego nie zdoła przełknąć i kupuje masę niepotrzebnych rzeczy, bo przecież Gabriel nie gotuje. Czasem dzwoni do Vana i rozmawiają tak długo aż chłopak musi wracać do pracy, bo Thomas krzyczy, że jego cholerna przerwa już dawno się skończyła. Albo przychodzi do lecznicy i przygląda się, jak Van i Thomas opatrują ranne łapy, dają zastrzyki i uspokajają właścicieli; czasami idzie za Vanem do specjalnego pokoju, do którego wiozą zwierzaka na prześwietlenie. Zdarza się, że Gabriel po prostu wychodzi z domu i idzie przed siebie tak długo, dopóki nie czuje, że nie da już rady. Wtedy siada na jakiejś przypadkowej ławce lub w najbliższej kawiarni, jakby na coś czekając, choć sam nie wie na co.
To nie zdarza się często, ale wystarczająco, by Gabriel tego nie lubił. Bardzo.
4.
Choinka nie wygląda na jakąś specjalnie dużą, ale Gabriel i tak ma problem z dostarczeniem jej do domu. Przeklina wszystko, co tylko przychodzi mu do głowy, ale głównie siebie, bo to on jest takim cholernym kretynem. Kiedy wyczerpuje repertuar wszelkich przekleństw i nic nowego nie przychodzi mu do głowy, zaczyna nucić pod nosem: Ooh baby, oh but it’s cold outside... Bo naprawdę jest cholernie zimno. Mógł powiedzieć Vanowi, że wybiera się kupić choinkę, a chłopak z pewnością chciałby mu towarzyszyć. Gabriel jest pewien, że tak by było i właśnie z tego powodu do niego nie zadzwonił.
Zamierza zrobić przyjacielowi niespodziankę, w którą wlicza się także świąteczna kolacja, chociaż szczerze mówiąc sam nie wie, co z tego wyjdzie. Ale ma przepisy. Chce zaskoczyć Vana, bo pamięta, jak chłopak wyglądał, kiedy Gabriel powiedział mu, że nie wraca do domu.
Tego dnia siedzieli w Starbucksie w pobliżu lecznicy. Van miał przerwę na lunch, a Gabriel wcześniej wyrwał się z pracy.
- Więc, wiesz już co planujesz robić w święta? – spytał przejeżdżając palcem po brzegu kubka. Nie patrzył na Vana, ponieważ nie był pewien, czy potrafi powstrzymać się od ogromnego uśmiechu, który groził pojawieniem się na jego twarzy.
Chłopak przez chwilę nie odpowiadał.
- Przecież wiesz, że zostaję tutaj – westchnął w końcu.
- Taa – Gabriel zerknął na niego spod rzęs. – Ja też.
Mógł powiedzieć to na wiele innych sposobów, bardziej odpowiednich, a nie wyrzucać z siebie jak coś, czego chce się pozbyć. Nawet przygotował coś na kształt krótkiej przemowy (szczerze mówiąc trochę nad tym pracował), ale jak zawsze przez te jego niewyparzone usta wszystko szlag trafił.
- Czekaj, co? – Van zamarł z kubkiem kawy w ręku. – Nie jedziesz do domu?
Gabriel uśmiechnął się szeroko.
- Nie – zanucił prawdopodobnie zbyt radośnie jak na kogoś, kto nie zobaczy swoich bliskich, bo przyjaciel popatrzył na niego podejrzliwie. – Zostaję – potwierdził. – Tak jak ty.
Van z roztargnieniem upił łyk kawy.
- Okej – odchrząknął.
- I… - Gabriel spojrzał na niego wymownie. – Van, do cholery! – wykrzyknął nie doczekawszy się reakcji drugiego chłopaka. – Dlaczego musisz być takim idiotą?!
- Nie wiem o co ci chodzi, Gabe – mruknął tamten.
- Dokładnie o to mi chodzi! – widząc zaciekawione spojrzenia rzucane im z sąsiednich stolików ukrył twarz za kubkiem czekolady. – Jezu – wymamrotał pod nosem.
Van tylko patrzył na niego tym nierozumiejącym wzrokiem i Gabriel miał ochotę porządnie nim potrząsnąć.
- Wiesz co jest twoim największym problemem, Van? – zaczął po chwili już normalnym tonem. – Że ty dosłownie nie dostrzegłbyś aluzji nawet wtedy, gdyby walnęła cię prosto w twarz. – Nie czekał na jego odpowiedź tylko kontynuował – I właśnie dlatego powinieneś cieszyć się, że masz takiego przyjaciela jak ja – skończył triumfalnie.
- Bo bez przerwy gadasz? - zapytał niewinnie Van.
- Pudło – wydął wargę.
Van głośno parsknął.
- Jasne, kolego – powiedział z niedowierzaniem.
- Nie jestem twoim kolegą – odparł poważnie Gabriel i wyprostował się na krześle. – Jestem twoim przyjacielem. Przyjacielem, Van – podkreślił pochylając się do przodu. – Powinieneś być dla mnie miły.
- Jestem wystarczająco miły.
- Jak dla kogo? Kawałka drewna? – zakpił Gabriel. Widząc, że Van chce coś powiedzieć uprzedził go – To było pytanie retoryczne.
Słysząc donośne śmiechy i gwar rozmów automatycznie przeniósł spojrzenie na drzwi, przez które właśnie wchodziła grupka jakichś dzieciaków.
- Hmphmm… Zatem, Vanny – zaczął niewinnym tonem. – Może zamiast kisić się w swoim mieszkaniu, chciałbyś przyjść na świąteczną kolację do swojego najlepszego przyjaciela? – Gabriel obserwował go znad kubka.
Van wydawał się niewzruszony, ale on widział jak jego spojrzenie mimowolnie łagodnieje.
- Do Thomasa?
- Ile jeszcze razy będę musiał ci to powtarzać? – pouczył go Gabriel. – Thomas nie jest twoim przyjacielem, Van. To twój szef.
- Szef-przyjaciel – kłócił się chłopak.
- Jasne, cokolwiek – nadąsał się Gabriel. – Skoro tak mówisz. W takim razie może to właśnie twój przyjaciel-szef nakarmi cię w te święta.
- Nie umiesz gotować, Gabe – po chwili jak gdyby nigdy nic dodał Van.
- Van! – wykrzyknął oskarżycielsko i zmierzył go złym spojrzeniem.
Van ułożył łokcie na blacie stolika i oparł głowę na dłoniach patrząc prosto na niego.
- Powinienem przynieść ci prezent?
Gabriel tylko wzruszył ramionami.
***
Uśmiech Vana nie był szeroki ani promienny, nie był nawet jakoś specjalnie widoczny. To raczej lekko uniesiony kącik ust i jasne spojrzenie, które sprawiało, że Gabriel miał ochotę wyć do księżyca. Czego oczywiście nigdy nie zrobił, bo nawet on ma jakieś zasady.
Właśnie z tego powodu Gabriel poci się ciągnąc za sobą ten paskudny kawałek drewna. Nie jest pewien, jak mu się to udaje, skoro zazwyczaj sam ledwie pokonuje długą drogę na trzecie piętro, ale kiedy dowleka się na górę - to nie ma znaczenia. Ważne, że najgorsze już za nim.
Po dotarciu na miejsce opada na podłogę w korytarzu, powoli zsuwając się po drzwiach i tym samym je zamykając. Inaczej nie miałby siły tego zrobić. Wie, że ma niewiele czasu, bo Van przychodzi już jutro, a nic nie jest jeszcze przygotowane. Mimo to dochodzi do wniosku, że nic się nie stanie, jeśli pozwoli sobie na chwilę odpoczynku.
Gdy tylko znów jest w stanie normalnie oddychać, a nogi nie uginają się pod jego ciężarem, Gabriel z żalem opuszcza swoje miejsce przy drzwiach i przenosi się do kuchni. Dziękuje wszystkim bogom tego świata za bycie na tyle mądrym, by zrobić zakupy wcześniej, więc teraz jego lodówka nie świeci już pustkami, a on nie musi lecieć jeszcze do sklepu. Zamiast tego każdą dostępną w niewielkim pomieszczeniu przestrzeń zajmują różne produkty. O istnieniu niektórych z nich nawet nie miał pojęcia i jest zupełnie pewien, że w jego karierze lokatora ta kuchnia jeszcze nigdy nie widziała tylu rzeczy zdatnych do zjedzenia, chociażby w założeniu.
Ciężko wzdycha i cofa się, żeby przenieść drzewko do salonu, chociaż słowo zawlec byłoby tu bardziej odpowiednie. Może być nieduże, z pewnością nie większe niż on sam, ale nie zmienia to faktu, że jest cholernie ciężkie. Po postawieniu go w rogu pokoju i kilku poprawkach choinka wygląda naprawdę dobrze i to prawie rekompensuje Gabrielowi ten morderczy poranek.
Uśmiecha się lekko i sięga po pierwszą bombkę – odkąd pamięta wszyscy tłumaczyli mu, że powinien zaczynać od łańcuchów, o lampkach nie wspominając, ale on i tak wiedział swoje.
Od dziecka był buntownikiem.
***
Wieczór nadchodzi szybciej niż według obliczeń Gabriela powinien. Chłopak stoi pośrodku salonu z rękami na biodrach i z dumą rozgląda się wokół.
Światełka na choince świecą radośnie, wszystko wręcz lśni po tym, jak godzinami pozbywał się brudu, który zalegał tu od kilku miesięcy, a nad drzwiami powiesił kolorową girlandę. Jest tu naprawdę świątecznie i Gabriel prycha kręcąc głową, bo co do diabła?, w rzeczywistości Van nawet nie obchodzi świąt. Gabriel nie ma pojęcia, jak doszło do tego, że stwierdził, iż mniejsza o to i postanowił zamienić swoje małe mieszkanko w błyszczący, zielony zakątek rodem z tych gównianych filmów o świętach.
Zmęczony rzuca się na kanapę i daje sobie chwilę wytchnienia, ponieważ, do cholery, zasłużył sobie na to harując jak wół przez calutki dzień. Kilka godzin później Gabriel uświadamia sobie, jak wielki błąd popełnił. To nie był zły pomysł. To był kurewsko zły pomysł. Jego wykończone ciało odmówiło opuszczenia wygodnej kanapy, więc w międzyczasie Gabriel zdołał obejrzeć odcinek Kardashianów, zadzwonić do Harry’ego, który pojechał do rodziców, na skypie złożyć życzenia wciąż pogniewanej na niego mamie, a po wszystkim skusił się na pizzę, którą mimochodem zamówił w trakcie słuchania nie-tak-bardzo zawoalowanych wyrzutów rodzicielki.
Stojąc pośrodku kuchni i rozglądając się po niej niepewnie, Gabriel rozumie, że chyba przecenił swoje możliwości. Kilka razy oddycha głęboko i z determinacją wypisaną na twarzy sięga po pierwszą lepszą rzecz, która jest w zasięgu ręki. Gabriel znany jest z tego, że reguły go nie ograniczają; nagina je do swoich potrzeb, obchodzi albo najzwyczajniej w świecie po prostu ignoruje. Jednak tym razem twardo trzyma się instrukcji zawartych w przepisie na babkę, bo to jedyne co możesz zrobić, kiedy dosłownie nie masz pojęcia, co się wokół ciebie dzieje.
Najpierw zabiera się za ciasto, bo jak trudne może być pieczenie? Przekonuje się o tym, gdy jego wspaniała babka marmurkowa okazuje się wcale nie być taka wspaniała. Sprawdza, jak smakuje i krzywi się wypluwając surowe w środku ciasto. Przez chwilę patrzy na nie z rozpaczą, nim wypiek ląduje w koszu. Kolejna próba kończy się, kiedy Gabriel odwraca się i widzi na blacie cukier, który z pewnością powinien być gdzieś indziej. Ciasto nie ma smaku. Mija kilka godzin, zanim udaje mu się upiec babkę, która wygląda dobrze, a zjedzenie jej nie grozi poważnymi dolegliwościami. Gabriel nie przepada za kawą, ale w trakcie wypija dwie filiżanki, po tym jak zamyka oczy dosłownie na chwilę, a budzi się z policzkiem niemal przyciśniętym do szybki rozgrzanego piekarnika.
Przez chwilę z dumą podziwia swoje ciasto, a potem zabiera się za pieczeń. Czyta przepis kilka razy, zanim bardzo skrupulatnie wykonuje kolejne polecenia. Ma tylko jednego kurczaka. Zajmuje mu to resztę nocy, ale rano wszystko jest już gotowe.
***
Gabriel czuje, jakby za chwilę miał eksplodować. Nie może usiedzieć w miejscu (w zasadzie nie może nawet ustać), więc co chwilę przesuwa talerze, poprawia obrus i bez przerwy sprawdza, czy kurczak na pewno jest dobry, ale wciąż coś jest nie tak.
Podskakuje nerwowo słysząc dzwonek i oddycha głęboko, nim niemal w podskokach przemierza korytarz. Niespokojnie drepcze w miejscu poprawiając opadającą mu na czoło grzywkę, zanim otwiera drzwi, za którymi już czeka Van.
Gabriel przygryza wargę, by ukryć szeroki uśmiech i gestem dłoni zaprasza chłopaka do środka. Lila na powitanie trąca łbem jego udo i idzie prosto swoje stałe miejsce przy kanapie. Rumieni się nieznacznie, gdy Van mijając go pochyla się lekko i cmoka go w policzek mrucząc:
- Wesołych świat, Gabbey.
Gabriel z entuzjazmem odbiera od przyjaciela płaszcz i odwiesza go, prowadząc Vana do salonu, gdzie przygotował kolację. Van z lekkim uśmiechem na twarzy mierzy wszystko wzrokiem, a potem odwraca się do Gabriela i pstryka go w nos.
- Mogłeś powiedzieć, że mam coś przynieść – mówi z wyrzutem.
- Czegoś ci tu brakuje? – Gabriel bierze się pod boki.
Van z niedowierzaniem kręci głową i głośno wzdycha.
- Nie, głupku. Ale musiałeś wszystko zrobić sam. – Patrzy na niego podejrzliwie. – Bo to ty to przygotowałeś, tak? Nie kupiłeś wszystkiego w markecie?
- Jak spróbujesz kurczaka to sam się przekonasz – burczy Gabriel bawiąc się palcami.
- Racja – Van podchodzi do choinki i upuszcza pod nią małą paczuszkę.
- Hej! – krzyczy za nim Gabriel. – Powinieneś powiedzieć, że na pewno będzie pyszne.
Chłopak wzrusza ramionami.
- Tego nie wiem, prawda? – pyta miękko.
Gabriel patrzy na niego z wyrzutem i nagle biegiem rzuca się w stronę kuchni, bo przecież, niech go szlag, zostawił kurczaka w piekarniku. Kątem oka widzi, jak zaalarmowana Lila niespokojnie podnosi łeb z dywanu. Wzdycha z ulgą widząc, że mięso nie jest spalone, a potem wygania Vana z kuchni i każe mu poczekać w salonie.
Nie mija wiele czasu aż siedzą przy stole popijając wino i jedząc przesuszoną pieczeń. Właściwie Gabrielowi to nie przeszkadza, bo przynajmniej nie musi szukać wymówki, by po raz kolejny napełnić kieliszek; wino sprawia, że przełykanie mięsa staje się o wiele łatwiejsze.
Nie wie, jak długo tak siedzą, ale jest miło i przyjemnie, i są święta, a Van jest wprost stworzony do podziwiania. Gabriel decyduje, że to najlepsze święta w jego życiu i nadyma policzki na myśl, że to nie chłopak jest jego świątecznym prezentem, że nie leży pod choinką ładnie zapakowany i czekający tylko na niego. Uważa, że Van absurdalnie dobrze wyglądałby obwiązany zieloną wstążką.
Po kolacji opadają na kanapę, a Van szuka w telewizji jakiegoś świątecznego filmu. Pada na "Grincha" i Gabriel wysoko unosi brwi z niedowierzaniem patrząc w ekran.
- No co? – broni się Van. – To film o świętach, jest tam śnieg i choinki, prawda?
Gabriel tylko wzrusza ramionami, bo w sumie Van ma rację i opiera głowę o jego ramię. Po jakimś czasie Gabriel szeroko ziewa i zamiast skupić się na filmie, obserwuje przyjaciela. Chłopak obraca głowę w jego stronę i przez chwilę przyglądają się sobie w milczeniu.
- Kocham cię, Vanny – mamrocze niewyraźnie Gabriel i wyciąga się, by złożyć mokry pocałunek na jego policzku. – Idziemy spać?
Van kiwa głową i z uwieszonym na sobie Gabrielem próbuje wstać z kanapy. Chwieje się lekko pod dodatkowym ciężarem i marszczy brwi, gdy Gabriel chichocze w jego koszulkę.
- Mógłbyś iść sam – mówi z wyrzutem.
Gabriel kręci głową.
- Nope – mruczy radośnie. – Poza tym – mówi po chwili zastanowienia. – Nie powiedziałeś, że też mnie kochasz – wytyka mu, niezdarnie dźgając go palcem w pierś.
Van odczepia go od siebie i delikatnie kładzie na łóżku. Kiedy chce się odsunąć, Gabriel niespodziewanie szybko jak na swój stan, owija ramiona wokół jego szyi i przyciąga go do siebie.
- Vaaan… - marudzi.
- No dalej, Gabe… Puść mnie – próbuje Van, teraz praktycznie już na nim leżąc.
Gabriel tylko ściska go mocniej i zaczyna niewyraźnie coś mruczeć. Van w końcu się poddaje i z twarzą ukrytą w ramieniu mniejszego chłopaka burczy:
- Oczywiście, że tak.
Gabriel milknie i przez chwilę leży nieruchomo.
- Co?
- Słyszałeś – niemal warczy Van odsuwając się trochę, by móc patrzeć mu w oczy.
- Nie słyszałem – szczerzy się Gabriel.
- Kocham cię – wypluwa Van.
- Wiem – potwierdza Gabriel i z pijacką fascynacją obserwuje rumieniec rozprzestrzeniający się po twarzy Vana, jego uwagę przyciągają głównie te wspaniałe kości policzkowe.
- Gabriel – ostrzega go chłopak.
- Tak? – mruga na niego niewinnie.
Van tylko kręci głową.
- Czy teraz mogę wstać? – pyta.
Gabriel patrzy na niego z namysłem i powoli opuszcza ramiona.
Van szybko z niego schodzi i staje obok łóżka przygotowując się do wyjścia. Nie pomagają mu w tym duże, zamglone oczy, które uważnie obserwują jego każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Jakimś sposobem Gabriel wczołguje się pod kołdrę i wciąż patrząc na Vana poklepuje wolne miejsce po swojej prawej stronie. Van przygląda się temu przygryzając wargę, a potem niepewnie okrąża łóżko i kładzie się obok Gabriela.
Gabriel wzdycha z zadowoleniem przyciskając plecy do klatki piersiowej przyjaciela, który ostrożnie obejmuje go ramieniem w pasie. Po kilku minutach, gdy Gabriel jest już praktycznie na granicy snu, wsuwa dłoń pod tą Vana leżącą na jego brzuchu.
- I pomyśleć, że ty nawet nie obchodzisz świat, Vanny…
Van składa lekki pocałunek na jego karku i przytula go do swojej piersi.
- Zamknij się, Gabe.
Chichocze cicho i niewyraźnie mamrocze: "Wesołych świąt…". Jest mniejszą łyżeczką i dochodzi do wniosku, że mógłby to polubić. Ale tylko bycie mniejszą łyżeczką Vana.
***
Rano nie jest niezręcznie, chociaż w nocy Gabriel praktycznie wdrapał się na Vana i spał z twarzą ukrytą w jego szyi. Chłopak najwyraźniej nie miał nic przeciwko, bo Gabriel budzi się otoczony silnymi ramionami, czując ciepły oddech w swoich włosach. Rumieni się zawstydzony, gdy uświadamia sobie, że wczoraj nie dał przyjacielowi jego prezentu. Wyrywa się z ciasnego uścisku i podskakuje wciąż siedząc mu na biodrach, dopóki chłopak leniwie nie otwiera oczu i nie mamrocze cichego: Dobry, Gabbey. Wtedy Gabriel czuje jak jego policzki płoną z zażenowania i z głośnym piskiem zrywa się z łóżka biegnąc do łazienki.
Śniadanie mija im w miłej atmosferze, do czasu, gdy Gabriel nie może już dłużej tego odwlekać i nadchodzi czas na prezenty. Nerwowo przygryzając wargę podchodzi do choinki i wpatrując w jakiś punkt na szyi Vana podaje mu swój prezent. Chłopak uśmiecha się do niego łagodnie i Gabriel ze zdezorientowaniem obserwuje, jak Van odkłada paczuszkę na stolik i podnosi małe pudełeczko, które wczoraj schował pod drzewkiem. W jednej chwili atmosfera gęstnieje i Gabriel niemal może zobaczyć, jak cały spokój ulatuje pozostawiając Vana zdenerwowanego i spiętego.
- W zasadzie nie miałem pojęcia, co mógłbym ci kupić – mówi cicho chłopak, ale Gabriel dokładnie słyszy każde wypowiedziane przez niego słowo. – Wszystko wydawało mi się niewłaściwe. I wtedy dotarło do mnie, co mogę ci dać – odchrząkuje. – Wesołych świąt, Gabriel.
Gabriel z nieśmiałym uśmiechem otwiera prezent i przez chwilę patrzy na puste pudełko, które trzyma w dłoniach.
- Ummm…
- Tak, ja… - Van bierze głęboki oddech. – Nie mogłem włożyć tego do środka, a nie chciałem przyjść bez niczego – mówi.
- Więc co to jest? – pyta Gabriel patrząc na niego ze zmarszczonymi brwiami.
Van nie odpowiada tylko pokonuje dzielącą ich przestrzeń i nie dając mu szansy na jakąkolwiek reakcję całuje go miękko w skroń, policzek i czubek nosa. Gabriel wzdycha z zadowoleniem i czuje uśmiech chłopaka przyciśnięty do kącika swoich ust.
Całują się nieśpiesznie, ocierając o siebie swoje wargi i Gabriel nie pamięta, żeby kiedykolwiek się tak całował. W ten specjalny sposób. Lekko uchyla usta pod naporem gorącego języka i jęczy cicho, wspinając się na palce i zatapiając ręce we włosach Vana. Chłopak odpowiada gardłowym pomrukiem i przesuwa dłońmi wzdłuż jego pleców, zaciskając palce na pupie i podnosząc go, żeby Gabriel mógł owinąć nogi dookoła jego bioder. Nie może oddychać, ale nie zamierza rezygnować z uczucia języka ślizgającego się po jego zębach i podniebieniu. Van musi myśleć podobnie, ponieważ dociska go do siebie jeszcze mocniej, jakby chciał stopić ich ciała w jedno.
W końcu odsuwają się od siebie, obaj ciężko dyszą i Gabriel jest pewien, że uśmiecha się jak idiota, ale Vanowi najwyraźniej to nie przeszkadza, bo patrzy na niego, jakby nic innego nie miało znaczenia.
- To mój prezent. – Gabriel drży słysząc ten niski głos. Van podrzuca go lekko w swoich ramionach i Gabriel przenosi dłonie z jego włosów na szyję. - Kocham cię – mówi Van patrząc w ten wyjątkowy sposób, w który patrzy tylko na niego.
Gabriel delikatnie przesuwa palcami po jego policzku przez cały czas uśmiechając się lekko, a potem zastępuje je ustami składając miękkie pocałunki na skórze chłopaka. Dociera do jego ucha, które delikatnie muska, zanim mówi:
- To dobrze.
Van burczy z oburzeniem i Gabriel ukrywa uśmiech w jego szyi. Piszczy głośno, kiedy chłopak daje mu klapsa i zaczyna chichotać, bo już dawno nie czuł się tak szczęśliwy. Lila skacze dookoła nich poszczekując radośnie, a Gabriel uśmiecha się jeszcze szerzej, co chwilę widząc psi łeb znad ramienia przyjaciela.
- Kocham cię, Van – szepcze.
Ten nie odpowiada tylko kołysze się na boki z Gabrielem w ramionach, tańcząc w rytm nuconej cicho piosenki. Jego usta przyciśnięte są do włosów niższego, który powoli przesuwa nosem po szyi chłopaka.
- I’ve got to get home, but baby you’ll freeze out there, say… lend me a coat? It’s up to your knees out there…
-Ej! – Gabriel uderza go żartobliwie w ramię. – Nie jestem taki niski.
Van tylko uśmiecha się lekko i całuje go we włosy.
- To naprawdę dobry prezent – odzywa się po jakimś czasie Gabriel i czuje uśmiech Vana mówiącego ciche:
- Wiem.

Nie jest idealnie, Gabriel wciąż nie pamięta wielu rzeczy. Ale ma nadzieję, że pewnego dnia obudzi się obok Vana wiedząc, jak bardzo chciał wskoczyć na niego, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Bo nie ma wątpliwości, że chciał. W końcu to Van.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Joker
Moderator
Moderator




Dołączył: 27 Wrz 2008
Posty: 607
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 23:16, 24 Gru 2014    Temat postu:

<center>Tekst E</center>


- Catarina III błaga wiernych, aby się nie lękali – oznajmił nagle stary laptop, a Quentin Adler aż podskoczył.


Od stu czterech dni, bo tyle trwała już rosyjska okupacja, byli zupełnie odcięci od wiadomości spoza polis. Czy, dokładniej rzecz ujmując, docierały do nich informacje sprzeczne, niewiarygodne i, w kilku wypadkach, całkiem głupie, od podziemia do mieszkańców, od nowej władzy do ludu, od człowieka do człowieka. Quentin nauczył się już ignorować je wszystkie. Santiago nie potrafił.


Sierżant technik Santiago Estevez był człowiekiem, któremu szum zagłuszanych zewnętrznych transmisji spędzał sen z powiek skuteczniej niż rosyjskie wystrzały o zmierzchu. Od czasu, gdy zamieszkali w reszce zbombardowanej kamienicy przy zachodnich granicach, ciągle przynosił i wymieniał kilogramy elektroniki – komputery, akumulatory, telefony komórkowe. Tablety, części bankomatów, nawet pagery i zegarki elektroniczne, w których grzebał wieczorami. Quentin przez pierwszy miesiąc był pełen zapału wobec jego prób przywrócenia łączności, przez drugi akceptował potrzebę robienia czegokolwiek konstruktywnego, przy trzecim nie spodziewał już się żadnych efektów, może poza rozrostem stosu podzespołów walających się przy łóżku.


I nagle to. Spojrzał z zaskoczeniem na laptopa leżącego na kolanach Santiago. Uruchomiona aplikacja radiowa szumiała nieco, ale wyraźnie słyszał dochodzący z urządzenia dźwięk dzwonów.


- Nie wierzyłeś, prawda? - Sierżant spojrzał na niego z przyganą. Dzień był gorący i parny, ciemne włosy lepiły mu się więc do czoła i karku, nagie ramiona i tors pokryte miał potem. Nie wstali jeszcze z łóżka.


- Kanał Belén – odpowiedział Quentin, jakby to nie było oczywiste.


Belén było jednym z najstarszych polis. Zbudowane jako następca Watykanu, od ponad dwóch wieków należało do kolejnych papieży – najpierw do Bereniki II, później Jana Pawła IV, aby w końcu trafić do Katarzyny III, wybranej w konklawe dokładnie w dniu narodzin Santiago, czterdzieści lat temu. Belén znajdowało się pięćset kilometrów od Melilli, więc Quentin był pewien, że padło już kilka miesięcy temu. Teraz jednak, gdy słyszał głośno i wyraźnie transmisję, coś w nim odżyło.


Miał nadzieję na więcej komunikatów, spiker jednak przerwał. Z głośników laptopa popłynęły cicho dźwięki starej kolędy:


Con mi burrito sabanero

voy camino de Belén

Con mi burrito sabanero

voy camino de Belén...



Była Wigilia Bożego Narodzenia.


- Udało mi się obejść fale tłumiące. Musiałem znaleźć odtwarzać na tyle stary, aby łapał fale typu wi-fi, ale przeprogramować go tak, aby z tej odległości wyczuł i odfiltrował wiadomości wysyłane przez Belén – tłumaczył Santiago. Quentin wiedział, że to jego sposób okazywania uczuć i zainteresowania, nie wtrącił więc, że wolałby wreszcie po tylu dniach ciszy i smutnego ignorowania okresu przedświątecznego po prostu posłuchać sobie kolędy. W Melilli oficjalnie nie było Bożego Narodzenia, przynajmniej nie w tym terminie, był to jeden ze sposobów, w jaki Rosjanie pokazywali im, kto teraz rządzi.


Jakby to kogokolwiek mogło powstrzymać.



*



Wbrew przewidywaniom Santiago, w Wigilię Bożego Narodzenia zwierzęta nie przemówiły ludzkim głosem.


Trzeba jednak przyznać, że próbowały – rosyjskie patrole miały pochowane pałki i paralizatory. Karabinów także nie było widać nigdzie, a to - sądząc po rzadkich odgłosach wystrzałów - zmyliło co głupszych partyzantów.


Wymknęli się z kamienicy wczesnym wieczorem, zabierając ze sobą laptopa. Santiago założył odziedziczony po poprzednim lokatorze elegancki płaszcz, nieco przyciasny w barach, Quentin, chłopaczek z dobrego domu, miał jeszcze kilka białych koszul. Razem wtapiali się w bury tłum przechodniów, gdzieniegdzie przetykany zielonym rosyjskim mundurem. Szli jak wszyscy, z twarzami spuszczonymi ku ziemi, szybko, ale też jednostajnie. W pewnym momencie przeżyli chwilę grozy, gdy nadgorliwy żołnierz chciał legitymował przechodniów na wyrywki, inny jednak, mówiący po hiszpańsku z akcentem tak obcym, że ledwo go rozumieli, kazał im tylko iść szybciej.


Gdy dotarli do zawalonego centrum handlowego, Quentin zorientował się, że przez cały czas Santiago trzymał go za ramię tak mocno, że prawdopodobnie pozostawił po sobie sine odciski palców.


Stara galeria handlowa była jednym z tych miejsc, które uznawano za bezpieczne. Zlokalizowana była na obrzeżach polis i w czasie bombardowania zawaliła się tak szczęśliwie, że część parteru zapadła się pod ziemię, w miejsce parkingu. Wszystkie oficjalne wejścia były zasypane – wchodziło się przez dziurę w ścianie połączoną z kanalizacją. Rosjanie do tej pory tego nie odkryli.


W tym właśnie miejscu zgromadzili się w wigilijny wieczór ludzie – pięcio-, może sześciotysięczny tłum. Było zaskakująco cicho. Kilka dzieci usiadło na zawalonej gruzem podłodze, ale zdecydowana większość po prostu stała z oczekiwaniem, aż Santiago ustawi swojego laptopa w wolnym miejscu, a tęgi ksiądz z ogorzałą twarzą wdzieje szaty liturgiczne.


- Fratres, agnoscamus peccata nostra, ut apti simus ad sacra mysteria celebranda – zabrzmiał melodyjny głos papieżycy Katarzyny III.


Quentin nie był religijny. W Melilli był to raczej ewenement. Co prawda w preambule konstytucji polis zapisano Plus ratio quam vis, przed wojną jednak wielu powiadało, że słowo ratiopowinno być zastąpione fides. Nie mógł jednak odmówić Santiago mszy w Wigilię i to mszy tego rodzaju. Wsłuchiwał się więc w słowa papieżycy, czując pewną gorycz na myśl o tym, że jako ateista pewnie był jednym z niewielu znających łacinę. Palce splótł z palcami Santiago mocno, dawał mu się ciągnąć w górę i w dół za każdym razem, gdy trzeba było klękać czy wstawać. Tłum mamrotał wyuczone na pamięć formuły jednostajnie, z dziwnym, kościelnym przyśpiewem.


Kazanie Katarzyna wygłosiła po hiszpańsku, zwracając się, co zresztą było do przewidzenia, do mieszkańców Belén. Było w nim dużo wielkich słów, jak wiara, walka czy poświęcenie i Quentin szybko poczuł, że zdecydowanie wolał kolędę o osiołku.


Przez niemalże godzinę, pomijając krótką chwilę, gdy ksiądz rozdawał komunię, nie było słychać niczego prócz papieżycy, jakby samo słuchanie jej słów wymagało takiego skupienia, że ludzie niemalże zapominali nawet o oddychaniu.


W końcu, po słowach ite, missa est, nadal w niemalże zupełnej ciszy, ludzie zaczęli się rozchodzić.


*


- ...si me ven si me ven, voy camino de Belén...


- Widziałem, że ci się podoba, to nagrałem – wytłumaczył sierżant Estevez. Nigdy nie był dobry w wyrażaniu uczuć, co było o tyle wygodne, że Quentin nie był dobry w ich przyjmowaniu. Nie miał zupełnie wyczucia, jakiej reakcji oczekuje rozmówca. Teraz też nie wiedział. W kamienicy po zmroku robiło się zimno, zadrżał więc mimowolnie, a Santiago zarzucił mu na ramiona nagrzany ciepłem własnego ciała płaszcz. Siedzieli przy stole w małej kuchni, do jedzenia mieli resztkę czegoś, co mogło być pieczenią, ale również mogło być czymkolwiek innym.


- Nie mamy choinki – bąknął Quentin w końcu. Nie mieli również Gwiazdy Betlejemskiej, indyka ani ponczu, i po raz pierwszy w życiu czuł się źle z tą myślą. - I prezentów...


Mina Santiago wskazywała na to, że się myli.


- Mamy prezenty?


- Jutro.


*


Pierwszy dzień Bożego Narodzenia był równie gorący jak poprzedni, a fakt, że ciało Santiago grzało lepiej niż niejeden piec kaflowy wcale Quentinowi nie pomagało. Obudził się przed świtem.


W pokoju pachniało piernikiem.


Wstał cicho, kierując się do kuchni. Na stole stała blacha pełna, już ostygłych, nierównych ludzików z piernika. Niektóre ludziki miały oczy i usta zrobione z taniego, białego lukru, na inne najwyraźniej lukru już zabrakło. Koło wypieków leżał elektroniczny zegarek. Gdy go wziął do ręki i włączył, zapikał cicho, a zamiast cyferblatu pojawił się interfejs oznajmiający, że właśnie podłączył się do szyfrowanego pasma.


- ...Cayo César, powtarzam, tu Cayo César, ta wiadomość pewnie jest zagłuszana, powtarzam, tu Cayo César, wzywam legalny rząd wraz z rodzinami, powtarzam, wzywam legalny rząd z rodzinami do mobilizacji militarnej, mówi Cayo César, wzywam Christinę Adler...


Quentin upuścił zegarek na blat.


- ...jesteśmy w stanie zapewnić wam nietykalność, mówi Cayo César, potrzebujemy was...


- Cóż, Wesołych Świąt – usłyszał głos Santiago. Odwrócił się bez słowa. Białe światło ekranu zegarka odbijało się od pomarańczowych oczu mężczyzny niczym od szklanej tafli.


- Ja... - Quentin wyciszył komunikat wzywający jego matkę. Uśmiechnął się niepewnie. - Wesołych Świąt. Skąd wziąłeś pierniki?


- Nawet nie wiesz, jak dobrze jest umieć naprawić staruszce piekarnik – odpowiedział Santiago, otwierając kuchenne drzwi, aby przenieść przez nie przystrojoną w papierowe aniołki choinkę.


_


- Belén – hiszp. Betlejem

- Piosenka świąteczna lecąca z laptopa to "El burrito de Belén", można posłuchać tutaj. Burrito oznacza osiołka – zaznaczam, bo już jedna osoba śmiała się z "kolędy o burrito".

- Fratres, agnoscamus peccata nostra, ut apti simus ad sacra mysteria celebranda - Przeprośmy Boga za nasze grzechy, abyśmy mogli godnie odprawić Najświętszą Ofiarę

- Plus ratio quam vis – Więcej znaczy rozum niż siła.

- fides – wiara

- ite, missa est – idźcie, ofiara spełniona

- Cayo César – rzymski polityk, sławny z tego, że fragmenty jego "Komentarzy..." co roku trafiają do testu maturalnego z łaciny


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Joker dnia Śro 23:42, 24 Gru 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin