Yaoi Fan - Forum Literackie

Forum Yaoi Fan Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Teksty [Zaduszki]


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

selen
Moderator
Moderator




Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 524
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ze snu...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:28, 01 Lis 2011    Temat postu: Teksty [Zaduszki]

<center>TEKST A - Lady Makbet </center>


'Spotkanie'

Methinks, I see... Where? – In my mind's eyes.
Shakespeare

Nazywają mnie szaleńcem. Ale to oni są szaleni. Ich szaleństwo jest jedynie bardziej powszechne. Oddani do cna racjonalnemu myśleniu zapomnieli o uczuciach. Oślepli. Choć to ja sam zostałem zamknięty, im należy się współczucie, gdyż oni nigdy nie poznają, czym jest prawdziwa miłość, ta największa, za którą można oddać wszystko, skoczyć w przepaść wariactwa, uczuć, fantazji, w której jedynie na racjonalizm nie ma miejsca.

Ich uczucia są tak żałośnie spokojne i wyważone. Objęte logiką, racjonalnym myśleniem, niejednokrotnie nawet materializmem. Przyziemne.

Dziękuję ci, bo gdybym cię nie poznał, nie nauczyłbym się latać w tej przepaści ani na chwilę. I nie, nie żałuję niczego; w końcu musiałem kiedyś w nią opaść. Nie istnieje ptak, który mógłby bez końca szybować. Przysięgam Cię odnaleźć. Bo wiem, że jesteś. Czuję Cię całym sobą przez cały czas, w każdej chwili. Równie mocno, co tamtej nocy, dokładnie rok temu, gdy pokazałeś mi się po raz ostatni, przedstawiając mi Halloween na nowo. Nie jako mrzonkę, a noc czarów. Udowodniłeś mi, że magia istnieje, choć nie zawsze jest piękna i dobra.

Ile już lat, odkąd zniknąłeś, a ja wciąż wracałem w to miejsce, co roku o tej samej porze, czekałem? Nigdy nie straciłem nadziei.

W końcu przyszedłeś. Pamiętam tę radość! Przecież obiecałeś mi to spotkanie. I dotrzymałeś słowa, pokazując mi, że jednak warto było czekać. Pokazałeś mi, co oznacza to słowo równie dokładnie, jak dzięki Tobie zrozumiałem, czym jest 'miłość'. Nie jako pusty wyraz.

Zobaczyłem Cię na brzegu, gdy moczyłeś stopy w zimnym już o tej porze roku jeziorze. Wysoko nad nami jawiła się pełnia księżyca, w tafli wody gdzieś z przodu odbijał się jego srebrny blask. To było jedyne światło, ale ja i tak od razu wiedziałem, że to ty. Jakże oklepana, romantyczna scena, nieprawdaż? Założę się, że to na ten klimat czekałeś przez te lata, aby wszystko było tak, jak sobie wymarzyłeś.

Serce podskoczyło mi do samego gardła. Wszyscy Cię już opłakali, a Ty jesteś!

Pamiętam. Jakby to było dziś; chcę biec, ale nie mogę, z trudem unoszę ciężkie nogi, drżę, w oczach zbierają mi się łzy szczęścia i żalu. Tak okropnie długo kazałeś mi czekać...

Wiedziałeś, że to ja, ale nie odwróciłeś się. Czekałeś. Wszystko dokładnie przemyślałeś, prawda? W końcu znalazłem się na tyle blisko, aby móc objąć Cię w ramionach! Mój świat znów szalał, wszystko zapłonęło na nowo! Szalałem. Nawet nie wiem, kiedy zacząłem krzyczeć, moja twarz była mokra. Kiedy się rozpłakałem?

- Kochanie... skarbie, szkrabie mój...

Wyłkałem, ale Ty wciąż się nie odwracałeś. Tak bardzo chciałem zobaczyć Twoją buzię, ale nie poganiałem Cię. Cieszyłem się, że jesteś obok.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że teraz i ja stoję w lodowatej wodzie. Przeszły mnie ciarki, miałem przemoczone buty. Zerknąłem w dół, dostrzegając, że masz bose stopy. Te Twoje maleńkie stópki. Rozczulające. Pokręciłem jednak głową ze zdziwieniem odkrywając, że na Twoim karku, w który wtuliłem nos i nóżkach odsłoniętych, bo oczywiście ubrałeś spodenki do kolan, nie było gęsiej skórki. Nie drżałeś. Jakbyś nie czuł zimna, które sprawiało, iż miałem wrażenie, że za chwilę stracę stopy. Dopiero wtedy złapałeś moją dłoń, pogładziłeś ją. Byłeś niemal równie zimny, jak ta woda, Twoja twarz, którą dostrzegłem dopiero po chwili swą, bladością przypominała księżyc wysoko nad nami, do tego była tak strasznie napuchnięta jakby od wody, wydawała mi się... wilgotna? A jednak uśmiechałeś się z tym tylko i wyłącznie Twoim uśmiechem, który sprawiał, że miało się wrażenie, jakbyś świecił w tej ciemności, w ciszy, dzięki tylko temu widokowi można było dosłyszeć Twój śmiech. Twoje oczy znów miały te pełne radości iskierki połączone z dziwną dozą melancholii w swym jakby bezkresnym błękicie. Coś się jednak zmieniło. Spojrzenie miałeś jakby nieobecne, a te okropnie blade policzki pozbawione były już rumieńców. Pod Twoimi ślicznymi oczkami znajdowały się ciemne cienie. Wiedziałem, że coś jest nie tak...

Gładziłeś przez chwilę moją dłoń. Twoja wydawała się być wilgotna. Dopiero w tamtej chwili spostrzegłem, że włosy przy których mam twarz, Twoje śliczne blond loczki są całe mokre, a z Twojej uroczej buźki spływają krople wody. Jakże zaślepiony musiałem być przez radość? Czego jeszcze nie dostrzegłem, mój ukochany?

Uniosłeś swoją drobną rączkę i otarłeś łzy, które zasychały już na mojej twarzy.

Wreszcie się odezwałeś, a Twój głos rozbrzmiał w ciszy i jeszcze bardzo długo szumiał w mojej głowie swoim melodyjnym, cichym brzmieniem. Zawsze tak zabawnie szybko wypowiadałeś wszystkie słowa.

- Mamy całą noc... wyjdźmy z wody, musisz zbyć zmarznięty.

Trzeba przyznać, zadziwiłeś mnie tą wypowiedzią. Kto w takiej chwili myślałby o równie przyziemnych sprawach!? Pokręciłem głową, ale złapałem Cię mocno w talii i w końcu przyciągnąłem do siebie, objąłem twoją buzię. Tak bardzo tęskniłem za Tobą. A Ty? Tak, pamiętam wszystko, każdy szczegół. To, jak objąłeś mnie za szyję, sugerując, abym wziął Cię na ręce, jak to zrobiłem, odkrywając po raz kolejny, że Ty prawie nic nie ważysz. Pokręciłem głową obiecując sobie w duchu, że muszę Cię podtuczyć, kiedy dotarł do mnie sens Twoich słów.

- Jak to noc? Tylko noc...?

Nie rozumiałem, nie chciałem rozumieć. A Ty tylko uśmiechnąłeś się tajemniczo, objąłeś mnie w pasie nóżkami, zaplatając je na moich plecach. Stałem tak dłuższą chwilę w niemym buncie, chcąc poznać odpowiedź, w końcu jednak zimno zmusiło mnie do ruszenia. Wyszedłem z Tobą na brzeg, kierując się na nasze molo. Wszystko było nasze, cały ten świat. Ale molo było szczególne, bo to na nim Cię poznałem.

Usiadłem wtedy na samym krańcu, pamiętam, a Ty wciąż siedziałeś na moich kolanach tak, że mogłem ramieniem obejmować Twoją delikatną, filigranową sylwetkę. Uśmiechałeś się tak, jak tylko Ty potrafisz i patrzyłeś na mnie w ten sposób, przez który moje serce zdawało się być coraz gorętsze i biło, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi.

- Gdzie byłeś tyle czasu, mój skarbie?

Znów to ja się odezwałem, nie odrywałem oczu ot Twojej pięknej buzi, a Ty... posmutniałeś? Nie odpowiadałeś mi, milczałeś patrząc gdzieś w dal z dziwną melancholią, która wprawiała mnie w stan niepokoju.

- Kochany mój... - szeptałem co jakiś czas prosto do Twojego ucha, pragnąłem, abyś mi odpowiedział. Brzmienie Twojego głosu utwierdziło mnie w myśli, że to naprawdę Ty. Sam dotyk był zbyt mało realny, materialny.

- Tak bardzo bałem się o ciebie. Wiedziałem, że jesteś... wiedziałem... ale gdzie? - znów nie mogłem ułożyć logicznego zdania ze wszystkich słów, które cisnęły mi się na język, po moim policzku znów popłynęło kilka łez, zaraz jednak starłem je wierzchem dłoni, przełykając gulę, która zebrała się w moim gardle.

I wtedy znów spojrzałem prosto w Twoje oczy. Dostrzegłem w nich wszystko, przez co musiałeś przejść – przerażenie, ból, żal, tęsknotę, zagubienie... takie rzeczy przez traumatyczne zdarzenia zostają w nas na zawsze, zamieszkują w spojrzeniu. W Twoim było jednak coś więcej, co, choć nie do końca mogłem pojąć, czemu, wywoływało we mnie jeszcze większy lęk o Ciebie, mój ukochany. To coś nastało po Twoim dramacie jako ukojenie, był to spokój pełen jednak dziwnej melancholii, czegoś, co sprawiało, że znów tęskniłem, choć miałem Cię w ramionach.

- Czy boisz się ciemności? - nie rozumiałem, skąd nagle takie pytanie, ale skinąłem lekko głową. Domyślałeś się. Na pewno. Tak dobrze mnie znasz... Zacząłem bać się jej, gdy zniknąłeś. Gdy wzrok słabnie, patrzeć zaczynamy przy pomocy duszy, odczuwamy wszystko znacznie mocniej. W ciemności moja tęsknota jest większa, łączy się z lękiem, za każdym razem wprawiając moje ciało w drżenie, wywołując dreszcze.

- Nie bój się. Zamieszkałem w ciemności. - powiedziałeś cicho, a potem uśmiechnąłeś się delikatnie, dostrzegając chyba wszystko, co czaiło się w moim spojrzeniu; niepewność i niezrozumienie połączone jednak ze strachem o Ciebie. O to, czy jest Ci dobrze. - Nie jestem w niej sam. Gdy zapada zmrok, ja jestem obok ciebie z mymi nowymi braćmi i siostrami.

Szepcząc położyłeś swoją delikatną dłoń na moim policzku. Tak przeraźliwie zimną! Bardziej niż wszystko dookoła. Złapałem ją delikatnie w obie swoje, chcąc ogrzać, a Ty uśmiechnąłeś się tak... pobłażliwie? Zupełnie, jakbyś czytał mi w myślach, wiedział o wszystkich wątpliwościach i o tym, że tak bardzo nie chcę wierzyć w to, co widzę i czuję, o tym jak bardzo gubię się, gdy moje przeczucia pędzą w kierunku, którego tak okropnie się boję.

Uniosłeś się lekko, opierając lodowate, przeraźliwie blade dłonie na moich ramionach, przysunąłeś buzię do mojego ucha, aby wyszeptać mi prosto w nie kolejne słowa, owiewając mnie swoim zimnym oddechem.

- Widziałem cię i słyszałem Twój płacz każdej nocy. - odwróciłem twarz, by móc spojrzeć na Ciebie. Tym razem moją uwagę przykuły napuchnięte, jak i cała buzia, sine usta. Mój kochany... przez co musiałeś przejść? Nie możesz sobie wyobrazić, jak bolesny był dla mnie ten widok. Wciąż jest, kiedy wspominam go w myślach, nie mogąc wymazać żadnego szczegółu. Równie bardzo, jak zapewne ja nigdy nie zrozumiem, jakie cierpienia musiałeś przejść. Mogę widzieć je w Twoich oczach i żałować, ale nigdy nie poznam.

- Kto ci to zrobił, mój maleńki? Powiedz mi... kto ci to zrobił, przysięgam... - nie zdążyłem dokończyć zdania, bo wtedy Ty przyłożyłeś mi swój drobny palec do ust. Był taki zimny, wilgotny i siny, ale wciąż kruchy i delikatny, jak cały Ty. Taki maleńki... zamilkłem zdziwiony, choć tyle miałem jeszcze do powiedzenia. Wiesz przecież, że zabiłbym każdego, kto śmiałby Cię skrzywdzić. Wiesz o tym doskonale, prawda?

- Powiedz mi... - wyszeptałem dopiero po chwili, kiedy Twój palec odsunął się od moich warg. Ty jedynie pokręciłeś lekko główką. Pamiętam dokładnie wszystko, jak patrzyłeś na mnie, uśmiechnąłeś się tak bardzo smutno.

- Wiem, kochany - wyszeptałeś, unosząc się lekko i musnąłeś moje usta swoimi napuchniętymi, sinymi, zimnymi i wilgotnymi wargami. Objąłem twoją buzię, patrząc na Ciebie. Musiałeś dostrzec mój smutek, bo uśmiechnąłeś się wtedy lekko i pokręciłeś głową, kładąc swoją dłoń na mojej. Taki zimny...

- Ale moje słowa nic nie zmienią, a zemsta ci nie pomoże - dodałeś cicho, ale pewnie – Mi tym bardziej już nie.

Nie chciałem wierzyć w Twoje słowa i nie chciałem rozumieć tego, co masz na myśli. Zawsze mówiłeś mi, że nie w tej epoce powinienem się urodzić, a w dobie romantyzmu, gdzie tak emocjonalne podejście połączone z niechęcią do logiki byłoby czymś na miejscu. Miałeś rację, sam dostrzegałem to wszystko, widziałem w sobie cechy ówczesnych ludzi, ale nie pragnąłem ich czasów. To Ty nauczyłeś mnie cieszyć cię tym, co mam, pamiętasz?

Księżyc powoli przesuwał się, znajdował się z każdą chwilą coraz niżej. Nie mogłem przestać na niego zerkać od chwili, kiedy dowiedziałem się, że to jego zejście za linię horyzontu zakończy nasze spotkanie.

- Skrzywdził cię - zaprotestowałem po chwili, patrząc w Twoje śliczne, choć okrutnie smutne oczęta. Usłyszałem, jak wzdychasz cicho, czułem jak gładzisz moją dłoń, z każdą chwilą zdawałeś mi się być bardziej ulotny, eteryczny, starałem się więc trzymać Cię mocniej, abyś za nic nie mógł mi uciec, odejść. Stałeś się moją małą obsesją.

Nie odzywałeś się już, patrząc w kierunku księżyca razem ze mną, jakby nasze spojrzenia mogły go zatrzymać, wybłagać choć jeszcze kilka minut więcej. Czas jednak powoli się kończył i oboje o tym wiedzieliśmy, choć tylko Ty rozumiałeś.

Wszystko powoli zdawało się być coraz jaśniejsze, a Ty wraz z odchodzeniem ciemności stawałeś się jakby lżejszy, delikatniejszy... eteryczny? Miałem wrażenie, że mogę patrzeć przez Ciebie z każdą chwilą bardziej. Z każdą kolejną chwilą, kiedy Twój wzrok stawał się smutniejszy, pełen żalu. O tak wiele rzeczy chciałem jeszcze zapytać...
- Kocham cię. Jesteś najcenniejszą istotą, jaką kiedykolwiek miałem, mój skarbie. Wszystkim, całym moim życiem. I nie pozwolę ci odejść na zawsze. Odnajdę cię jeszcze, przysięgam. Dostrzegę w ciemności, skoro to w niej mieszkasz. - z każdym słowem gula w moim gardle się powiększała, przeszkadzała w mówieniu. Zapomniałem już kompletnie o zimnie, czy innych przyziemnych bzdurach, teraz to Ty byłeś najważniejszy. Nie chciałem płakać, kiedy jednak odsunąłeś się ode mnie, wstając bez słowa, nie mogłem powstrzymać łez. Wiedziałem, że jeszcze Cię odnajdę, w końcu Ci to przysięgałem, a jednak było to kolejne rozstanie. Tak bardzo nie chciałem znów tracić Cię z oczu, bałem się o to, ile czasu minie, nim zdołam Cię odnaleźć, dostrzec.

- Będzie dobrze, mój mały. - szepnąłem, czując, jak mój głos się łamie, przemieniając w żałosny jęk. Spojrzałeś na mnie z niezwykle tajemniczym uśmiechem, ostatni raz pogładziłeś mój policzek, ucałowałeś go lekko, krótko, nie pozwalając mi się objąć, przyciągnąć, po czym odwróciłeś się i po prostu ruszyłeś przed siebie, układając swoje bose stópki na śladach odbijającego się w wodzie księżyca.

- Wszystko będzie dobrze, odnajdę cię. Jesteś tu przecież, jesteś w ciemności. Pokocham ją dla ciebie. Znajdę cię, odnajdę...

Nie mogłem przestać tego powtarzać, tak bardzo chciałem przekonać o tym samego siebie. Trząsłem się, nie mogąc uspokoić, podczas gdy Twoja coraz bardziej ulotna sylwetka oddalała się aż na sam środek jeziora, gdzie stanąłeś na chwilę.

Nie wytrzymałem. Pamiętam, jak pchnięty impulsem zsunąłem się z mola, wskoczyłem do wody i ruszyłem w Twoim kierunku byle szybciej. Spanikowałem. Nie wiem, co działo się w tej chwili, niczego nie pojmowałem, nie mam pojęcia, co krzyczałem, choć mam świadomość, że nie mogłem przestać tego robić. Płakałem jak nigdy dotąd, chciałem Cię złapać, ale byłeś tak daleko. Lodowata woda musiała odbierać mi siły, nie pamiętam jednak, abym myślał o tym choć przez chwilę w szaleńczej desperacji, w jaką popadłem.

Uspokoiłem się odrobinę dopiero w chwili, kiedy Twoja lekka poświata znikała na dobre, wtapiając się w gładką taflę jeziora. Trwało to zaledwie krótką chwilę. Potem? Nie wiem. Nic nie pamiętam. Musiałem oszaleć z żalu, spanikować, bo nie wiem nic.

Obudziłem się następnego dnia w Szpitalu Psychiatrycznym niedaleko centrum. Chwilę zajęło mi zrozumienie tego faktu, choć lekarze mówili do mnie, nie przyjmowałem ich słów, jakbym niczego nie słyszał, a przynajmniej nie przetwarzał informacji.

Jak więc poznałem to miejsce? Wyglądając przez okno, poznałem alejkę prowadzącą do Twojego domu i przypomniałem sobie budynki, jakie mijałem, kiedy do Ciebie szedłem. Dopiero kolejne wspomnienie związane z Tobą wyrwało mnie z tego dziwnego letargu, w jaki wpadłem, a z tego, co później mi powiedziano, stało się to w tydzień po moim przybyciu do tego miejsca.

Miejsca, które stało się później moim więzieniem. Powiedziano mi, że tego dnia ktoś widział jak krzyczę i lamentuję, usiłując dostać się jak najdalej w głąb jeziora. Wezwał więc lekarzy myśląc, że chcę popełnić samobójstwo. Podobno trzech mężczyzn miało wielki problem z wyciągnięciem mnie z wody. Mówią mi, że powtarzałem Twoje imię, krzyczałem, mówiłem, że muszę iść do Ciebie. Że usiłowałem ich bić, rzucałem się w panice...

Dopiero później wedle opowieści jaką usłyszałem opadłem z sił; w chwili, kiedy wyprowadzono mnie z wody, nie dotykałem już jej tafli jakby cała siła wyparowała ze mnie, zamknąłem oczy, załkałem znacznie ciszej i zemdlałem.

Mój organizm zadziwiająco dobrze zniósł wychłodzenie, jakiemu go poddałem, lekarze nie chcieli wierzyć tym, którzy wyciągali mnie z wody w to, jak wiele czasu musiałem w niej spędzić przez to, w jak dobrym stanie fizycznym się znajdowałem. Myślę, że to Ty nie pozwoliłeś, aby stała mi się krzywda. Mam rację? Mam. Na pewno.

Zawsze dbałeś o mnie, jak tylko byłeś w stanie, mój mały Skarbie.

Podobno w karetce ocknąłem się na zaledwie chwilę, mamrocząc coś pod nosem. Dopiero po dłuższej chwili lekarze mogli zorientować się, że znów mówię o Tobie. Kazałem im Ciebie szukać w ciemności, wyrażając lęk, że sam nie dam rady. To bzdura. Oczywiście, że dam. Odnajdę Cię, jak Ci to przysięgałem. Zawsze dotrzymuję obietnic, wiesz o tym. Ta złożona Tobie ma jednak jeszcze większą wartość. Tęsknię całym sobą i usiłuję nie spać nocami, chcąc odczuć choć odrobinę Twojej obecności. Nienawidzę leków, jakie usiłują mi dawać. One zmuszają do snu.

Wiem, że mnie nie wypuszczą. Uznali mnie za wariata, myślą, że sam sobie zagrażam. Niech myślą, co chcą. To nie ma znaczenia, oni nie mają znaczenia. Tylko Ty masz. Mam nadzieję, że o tym wiesz. Na pewno wiesz.

Psycholog kazała mi Cię pochować w swoim umyśle, pozwolić Ci odejść, ale ja nie pozwolę. Bo wiem, że Ty nie chcesz odejść, Ty nigdy nie odszedłeś. Prawda? Na pewno. Kocham Cię najbardziej na świecie i będę kochał tak długo, póki dajesz mi choć delikatne znaki swej obecności w chwilach, kiedy najbardziej tego potrzebuję, nie pozwalasz mi się załamać, popaść w obłęd. Jeśli utracę Twoje oparcie, oddam swoje zmysły szaleństwu. Nie mógłbym żyć w samotności, wiesz o tym tak doskonale...

Kocham Cię. Zawsze będę. Przysięgam.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez selen dnia Śro 0:12, 16 Lis 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

selen
Moderator
Moderator




Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 524
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ze snu...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:31, 01 Lis 2011    Temat postu:

<center>TEKST B - piorunia</center>

Halloweenowa Whisky

Notka autora: kanon jest traktowany dość swobodnie, zwłaszcza 7 tom.


Nadchodzi czas,
kiedy będzie trzeba wybrać
między tym co dobre, a tym co łatwe.


— Joanne Kathleen Rowling


Nienawidziłem Halloween. Nienawidziłem tego święta z całego serca. Setki, być może tysiące ludzi w tej części Londynu co roku wpadało w szał przebieranek, kupowania tiar, kostiumów i innych dupereli, jakie miałem nieprzyjemność oglądać. Wielkie wydrążone dynie z jakimiś dziwnymi minami wyglądały żałośnie, stojąc na parapetach okien i gankach. Żałowałem, że żadna z tych świeczek w środku nie przypaliła komuś firanki.

Wyszedłem na ulicę. Przez pewien czas zastanawiałem się, dlaczego to robię, czy czasami siedzenie w ciasnym mieszkaniu nie byłoby lepsze. Jednak przypomniałem sobie o tych niesfornych dzieciakach, które co chwilę łomotały w drzwi, krzycząc: „cukierek albo psikus!” w zeszłym roku i przeszła mi ochota na siedzenie w domu. Fakt, mógłbym potraktować ich jakimś wyrafinowanym zaklęciem, ale... doszedłem do wniosku, że nie wolno marnować na nich różdżki. W końcu to mugole.

Skręciłem w prawo. Niedaleko zauważyłem paradę debili z dyniami na głowach, więc tylko naciągnąłem kaptur na głowę. Stwierdziłem irracjonalnie, że powinienem obciąć włosy, bo i tak wystają spod kaptura i istnieje duże prawdopodobieństwo, że odznaczają się intensywnie na tle czarnej bluzy. Grupa potworów w wieku szkolnym poprzebierała się w koszmarne stroje, szyte pewnie przez nieposiadające talentu matki, i ganiała z miotłami w kroczu, krzycząc: „i tak cię dogonię. Mam magiczną miotłę!” najchętniej zdzieliłbym nią kogoś w łeb.

Nienawidziłem tego święta od dawna. Przywilejem a także smutną koniecznością jednej z kilku najbardziej zamożnych i wpływowych czarodziejskich rodzin było ciągłe pokazywanie się i dawanie przykładu całej społeczności czarodziejskiej. Dlatego też zamiast ganiać po domach jak inne dzieciaki, musiałem uczęszczać na charytatywne bale wśród największych snobów. Kiedy przejeżdżaliśmy bryczką po ulicach Londynu, z wypiekami na twarzy obserwowałem roześmiane dzieciaki z dyniami w rękach ganiające za sobą i proszące o słodycze. Zazdrościłem im z całego serca.

Być może znienawidziłem to święto jeszcze bardziej przez Pottera. Albo przez Voldemorta, jeśli miałbym być szczery. Rodzice Gryfona zginęli właśnie w Halloween, broniąc go przed tym czerwonookim maniakiem czystej krwi. Dziwne, jak bardzo wstrząsnęła mną ta wiadomość, kiedy się o tym dowiedziałem. Jednak Potter zawsze tego dnia wydawał się radosny i szczęśliwy, gdy go widziałem tego dnia. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Nigdy też o to nie zapytałem.

Kochałem tego Złotego Chłopca Gryffindoru i Bohatera, Który Uratował Świat. Nienawidziłem, a potem pokochałem.

Opatuliłem się szczelniej płaszczem, bo zaczęło silniej wiać. Skręciłem w lewo i ku mojej uldze nie było tu tych małych potworów i chociaż przez chwilę mogłem uciszyć moje skołatane nerwy. Dokąd zmierzałem? Nie mam pojęcia. Być może jak co roku do małego i spokojnego mugolskiego baru parę przecznic dalej na szklaneczkę whisky. Robiłem tak od kilku lat, jakbym odprawiał jakiś rytuał, chociaż za każdym razem o tym nie myślałem. Moje nogi same mnie tam prowadziły. Prawdopodobnie dlatego, że właśnie tam po raz pierwszy pocałowałem Pottera. Było to jakiś czas po zakończeniu wojny. Granger i Weasley wyruszyli w poszukiwaniu jej rodziców, a Potter został, liżąc rany po Ostatecznej Bitwie. Nie byliśmy przyjaciółmi, a przynajmniej ja miałem takie wrażenie, bo Potter inaczej odnosił się do swoich Gryfonów, byliśmy po prostu po tej samej stronie. Zaproponował zwykły mugolski bar, żeby fotoreporterzy nie czyhali za nim za rogiem. Piliśmy dużo whisky i głównie milczeliśmy, co jakiś czas zadając wyjątkowo głupie pytania. A potem na wspomnienie czegoś Potter się uśmiechnął i był w tym taki szczery i szczęśliwy, że przestałem nad sobą panować. Moje uczucie do niego pojawiło się kilka miesięcy wcześniej i kiełkowało, ale nikt nigdy nie domyśliłby się tego. Odstawiłem swoją szklankę whisky, zeszedłem z barowego stołka, nachyliłem się nad nim i pocałowałem jego lekko rozchylone wargi. Nie zareagował. Kiedy się odsunąłem, popatrzył na mnie krótko, w jego oczach nie mogłem nic dostrzec, położył pieniądze na ladzie i wyszedł. Nie potrafiłem za nim pójść, żeby powiedzieć najbardziej kiczowaty i tandetny tekst, jaki znał świat: „sorry, nie wiem co mi odbiło. Zapomnijmy o tym, dobra?” W tamtej chwili, siedząc przy barze, czując ostatni powiew woni jego wody kolońskiej, zrozumiałem, że jesteśmy z różnych światów. Nie, nie chodzi o to, że ja jestem z arystokratycznej rodziny a Potter nie. Po prostu nie mamy ze sobą nic wspólnego. Upokorzony, usunąłem się z jego świata. To był jeden z powodów, nie jedyny.

Kiedy stanąłem przed mahoniowymi drzwiami mugolskiego baru, stwierdziłem, że jednak i w tym roku nogi zaprowadziły mnie w to samo miejsce. Jak od trzech lat. Wszedłem do środka. Powitał mnie znajomy zapach alkoholu i dymu tytoniowego. Co prawda nie ominął baru nastrój komercyjnego święta, ale na szczęście stały tylko dwie małe dynie na półkach, a kilka paskudnych wiedźm widziało nad sufitem. Podszedłem do barmana i zamówiłem tradycyjnie szklaneczkę whisky, po czym usiadłem i zapaliłem papierosa. Kiedy zaciągałem się, zacząłem przypominać sobie wydarzenia sprzed trzech lat i panika zaczęła ogarniać moje ciało. Dlaczego teraz? Myślałem, że ten rozdział mam dawno za sobą, ale gdy tylko przymknąłem powieki, pod nimi pojawiła się uśmiechnięta twarz Pottera i zacząłem się krztusić. Szybko wypiłem alkohol, zapłaciłem i chciałem wyjść, by nie roztrząsać w myślach głupoty, jaką zrobiłem. W połowie drogi do wyjścia poczułem znajomy zapach wody kolońskiej. Rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu znajomej czarnej czupryny Pottera, ale nikogo takiego nie dostrzegłem. Niedobrze, Draco, zaczynasz wariować, pomyślałem. Następne Halloween spędzam w domu, zamknięty na cztery spusty, spity do nieprzytomności. Na drzwiach wywieszę ostrzeżenie: „pukanie w Halloween grozi śmiercią” i narysuję czaszkę.

Zimne powietrze otrzeźwiło trochę mój umysł. Obraz przelewających się w mózgu scen z Potterem zakłócił dzieciak, który ciągnął mnie za płaszcz. Nic nie mówiąc, dałem mu pięć funtów. Chłopiec wyszczerzył swoje nierówne ząbki, podziękował i pobiegł do grupki swoich znajomych, machając banknotem w powietrzu. Przez chwilę zobaczyłem siebie, jak stoję w sali balowej w idealnie skrojonej szacie, z włosami układanymi godzinę, i kurtuazyjnie witam nieprzyzwoicie bogatych ludzi o sztucznych twarzach. Nienawidziłem tamtego życia, tego nienawidzę jeszcze bardziej.

Wracałem do domu, do mojego małego mieszkania w mugolskim Londynie. Nie dotarłem tam. Ostatnie co pamiętam, to świst zaklęcia i tępy ból. A potem już tylko ciemność.


*


Kiedy się ocknąłem, siedziałem na miękkim fotelu. Próbowałem wstać, ale wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem do niego przywiązany. Miałem opaskę na oczach. Trzeba było jednak siedzieć w domu, pomyślałem ponuro. Panika zaczęła wdzierać się do mojego serca i mimo że zdawałem sobie sprawę z bezsilności szarpania rękami, by się uwolnić, nadal to robiłem. Zagryzłem wargi.

Chwilę później usłyszałem kroki. Były dosyć ciche, ale w moim mózgu odbijały się donośnym echem. Byłem przestraszony. Postać nachyliła się nade mną i wyszeptała:

— Czy boisz się ciemności?

Zadrżałem.

— Nie. — Starałem się, by mój głos był pewny.

— Jesteś pewny? — wyszeptał głos przy moim uchu. Poczułem delikatną woń tej wody kolońskiej. To niemożliwe, pomyślałem nerwowo, to nie może być Potter. Po pierwsze, nie ma pojęcia gdzie jestem ani nie kontaktował się ze mną przez ostatnie trzy lata. Po drugie, przecież to Święty Potter! Nie jest zdolny kogoś porwać. No dobra, zabił Voldemorta, ale to zapisane w przepowiedni i nie miał wyboru. Z własnej woli nie strzelałby komuś w plecy zaklęciem, nie? Wyjaśnienie jest proste, zabrzmiał głos w mojej głowie, po prostu to jakiś chory czarodziej, który kupił te same perfumy co Potter.

Przełknąłem ślinę.

— Naprawdę się nie boisz? — zapytał porywacz tak miękko, że po plecach przeszły mi ciarki.

— Skończ tę ciuciubabkę i mnie rozwiąż — powiedziałem na tyle stanowczo, na ile było mnie stać. Kląłem w duchu na cały świat. — Czego chcesz?

Miałem wrażenie, że skądś znam ten głos, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Czego chciał porywacz? Po tonie głosu mogłem stwierdzić, że to mężczyzna. Kim był? Może to jeden ze śmierciożerców, który nie został schwytany po Ostatecznej Bitwie i teraz chce się zemścić za to, że pomogłem Potterowi? Przez ostatnie trzy lata żyłem jak mugol, prawdopodobnie ciężko mnie było wytropić. Może to Jugson albo Yaxley? Nie, Yaxley został zabity.

— Ciebie — odpowiedział głos, dmuchając w szyję.

Cholera jasna!, zakląłem w duchu, jeszcze chce mnie zgwałcić! Nienawidzę Halloween! Zacząłem panikować, czując jego oddech na szyi. Szarpałem się z linami, ale na nic dawały moje wysiłki, skoro były magicznie wiązane. Mężczyzna dotknął chłodnymi palcami moich rozpalonych policzków, a jego oddech łaskotał mnie w twarz. Niespodziewanie przypomniałem sobie scenę, kiedy Potter mnie uratował z tego piekielnego miejsca. Lecieliśmy na miotle, czułem ciepło bijące z jego ciała, a potem kiedy odwrócił twarz w moim kierunku, jego oddech był tak samo ciepły…

— Przestań! — krzyknąłem, nie mając siły po raz kolejny odtwarzać w głowie bolesnych scen. — Rób ze mną co chcesz, tylko skończ już te gierki!

I nagle usłyszałem inkantację zaklęcia i zostałem uwolniony. Opaska opadła na kolana i mogłem zobaczyć porywacza. Moje oczy łzawiły od ostrego światła i dopiero kilka chwil później dostrzegłem postać z różdżką w ręce. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu był nią Potter.

— Potter? — zapytałem głupio, bo doskonale wiedziałem, kto przede mną stoi. — Dlaczego to zrobiłeś?

Nie odpowiedział. Zatoczył się do tyłu i oparł o ścianę, zamykając oczy. Wyglądał dość mizernie; miał cienie pod oczami i był chudszy niż go ostatnio pamiętałem. Wściekłość wzbierała we mnie, więc podszedłem do niego, nie wiedząc nawet, co mam dalej zrobić.

— Dlaczego? — zapytałem jeszcze raz.

— Cukierek albo psikus. Dziś Halloween — odpowiedział wymijająco, nie otwierając oczu. Po policzkach leciały mu łzy. — Tak długo cię szukałem.

Osunął się na ziemię.

Po tym co usłyszałem, byłem wściekły. Chciałem go uderzyć za taki chory dowcip jaki mi zrobił, ale kiedy zobaczyłem go zmęczonego i płaczącego coś we mnie pękło. Nie potrafiłem się na niego wściekać. Mimo wszystko kochałem tego głupka. Tak długo cię szukałem, dźwięczało mi w uszach i nie wiedziałem co mam z tym zrobić. Szukał mnie? Przez trzy lata? Po co? Żeby mi zrobić dowcip? To nie miało kompletnie sensu.

Więc wziąłem go do domu, może rano, kiedy obaj odpoczniemy, wyjaśni mi wszystko.


*


Leżałem na wznak, z rękami pod głową i nie mogłem zasnąć. Potter spał, odwrócony do mnie plecami i oddychał miarowo. Z racji tego, że moja kawalerka była przystosowana tylko dla jednej osoby, kazałem mu się położyć obok mnie. To było takie nierealne, myślałem, gapiąc się w sufit, słuchając oddechu Pottera. Cukierek albo psikus, tak? Psikusa to sprawił mi los. Nie robiłem sobie żadnych nadziei w stosunku do tego niesfornego Gryfona. Nie miałem pojęcia, jak mnie znalazł i tym bardziej dlaczego, ale myśl, że mógłby coś do mnie czuć wydawała mi się po prostu śmieszna. Chociaż jak o tym pomyślałem, serce gwałtowanie wyrywało mi się z piersi, a irytujące motyle zagnieździły się gdzieś w brzuchu.

Nie spałem prawie całą noc. Drzemałem tylko, budząc się z letargu przy najmniejszym ruchu Pottera. Wstałem ostrożnie, żeby go nie budzić. Poszedłem do kuchni, oparłem się o ścianę przy drzwiach wychodzących na taras. Zapaliłem papierosa, gapiąc się na wysokie, teraz już wysuszone, żywopłoty okalające mój mały ogródek. Usłyszałem kroki. Potter przyszedł za mną do kuchni i stanął przy mnie.

— Możesz jeszcze spać, jest w pół do szóstej — powiedziałem, przerywając ciszę. Papieros żarzył się, a ja patrzyłem na niego jak zahipnotyzowany. — Za godzinę będę musiał wyjść do pracy. — Kiedy mruknąłem te słowa, przypomniałem sobie, że przecież zawsze po Halloween brałem dzień wolnego.

— Boję się ciemności — usłyszałem. To dlatego pytał mnie. Nigdy mi o tym nie mówił, nie sądziłem nawet, że ktoś taki jak on — Wybawca Czarodziejskiego Świata — może bać się ciemności. Mruknąłem cicho, zachęcając go, by kontynuował. — Kiedy Voldemort rzucił na mnie klątwę, poczułem, jakby mnie wessało do innego wymiaru i tam niczego nie było, zupełna ciemność. Kiedy robi się ciemno, czuję się, jakbym tam nadal był.

— Dlaczego tu jesteś? Jak mnie znalazłeś? — zapytałem na wydechu, zmieniając temat. Pomyślałem, że najlepiej by było, gdyby sam zaczął mówić. Chciałem się wszystkiego dowiedzieć jak najprędzej.

— Nie było prosto cię znaleźć — zaczął Potter, patrząc gdzieś przed siebie. — Dosłownie zapadłeś się pod ziemię. Najpierw poszedłem do twojego domu, ale skrzaty domowe powiedziały mi, że już tam nie mieszkasz.

— Owszem, bo nie mogłem — wtrąciłem, dopalając papierosa.

— Czemu? Przecież ministerstwo oczyściło cię z zarzutów — oburzył się Potter. — Nie było podstaw do tego, byś nie mógł mieszkać w swoim domu.

— Może to zabrzmi dla ciebie irracjonalnie, ale dom nie chciał mnie wpuścić. — Gryfon popatrzył na mnie jak na idiotę. Uśmiechnąłem się w duchu. To było do przewidzenia. — Nie znasz kodeksu Malfoyów. Ten dom był związany z Malfoyami od pokoleń, głównymi zabezpieczeniami była magia krwi płynąca w jego murach. — Westchnąłem, nie sądziłem, że kiedykolwiek będę komuś to mówił. — Jedna z zasad kodeksu wyraźnie mówi, że jeśli ktoś dopuści się zbrodni na bliskim członku rodziny, zostaje z niej wydalony. Ciało mojego ojca, którego zabiłem, zostało złożone w podziemnej krypcie. Podejrzewam, że jego magia przeniknęła do murów i dlatego nie mogłem wejść. Zawołałem tylko skrzata domowego, by spakował najpotrzebniejsze rzeczy i odszedłem.

— Ale przecież twój ojciec był złym człowiekiem! Uratowałeś mnie przed nim!

— Magia nie pyta się, kim jest człowiek. Popełniłem zbrodnię, musiałem za nią zapłacić. — Potter popatrzył na mnie dziwnie. — Ale to nie jest istotne. Jak mnie znalazłeś?

— Hermiona badała aktywność magiczną, ale ślad urwał się na Pokątnej — kontynuował słabo. — Nie używałeś magii przez te trzy lata, więc w magiczny sposób nie zdołałem cię namierzyć. Dlatego szukałem cię po Londynie, przemierzając ulice na pieszo. Miałem tylko nadzieję, że nie opuściłeś miasta.

Chciałem opuścić Londyn, prawdę mówiąc. Naprawdę chciałem, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem. Miałem tu wspomnienia i chyba pragnąłem nimi żyć. Przynajmniej ten jeden dzień w roku. Mimo że nienawidziłem tego święta, przeszłość trzymała mnie w ryzach.

— Przypomniałem sobie o barze, jedynym miejscu, gdzie byliśmy razem, i przychodziłem tam codziennie, ale nie pojawiałeś się. Aż do wczoraj. — Fakt, nie przychodziłem do baru, oprócz Halloween, nie potrafiłem wejść do tego pomieszczenia i roztrząsać w myślach tego pocałunku, który złożyłem na jego ustach w tę pamiętną noc. Przez cały rok żyłem, jak gdyby nie istniał dla mnie magiczny świat, do którego kiedyś należałem.

— Skoro mnie znalazłeś, musiałeś mnie porywać? Nie mogłeś po prostu, nie wiem, podejść?

Potter zawahał się przez chwilę. Wyglądał, jakby roztrząsał coś w myślach.

— Mogłem, ale kiedy zobaczyłem cię w barze całego i zdrowego, ogarnęła mnie wściekłość. Szukałem cię przez trzy lata, mało sypiałem, przyjaciele martwili się o mnie, że zwariowałem, bo nie dawałem za wygraną. Mówili: „Malfoy nie jest tego wart”, a ja musiałem cię znaleźć. I kiedy wyszedłeś na ulicę, chciałem, żebyś poczuł to, co czułem przez trzy ostatnie lata. A potem nie miałem siły tego kontynuować.

Odwróciłem głowę w jego kierunku i spojrzałem mu w oczy. Wyglądał na człowieka przerażonego. Chciałem coś zrobić, ale sam nie wiedziałem co.

— Co miałem poczuć? Strach? — zapytałem.

— Chciałem, żebyś się bał tak mocno, jak ja się bałem, że nie żyjesz.

Zamurowało mnie. Jakie uczucia żywił do mnie Potter? Nie byliśmy nawet przyjaciółmi. Co prawda uratował mi życie, ja uratowałem jego, zabijając własnego ojca. Spłaciłem swój dług, cenę za niego płacę do dzisiaj.

— Dlaczego odszedłeś? — zapytał.

— Dlaczego? — Nagle poczułem się zirytowany. Ta rozmowa zaczynała mnie męczyć, ale jeżeli chciałem doprowadzić ją do końca, musiałem powiedzieć mu prawdę. — Wojna się skończyła. Przestałem być Malfoyem. Nie miałem domu, przyjaciół i pieniędzy, oprócz skromnych oszczędności u Gringotta. W gazetach reporterzy dosłownie wyśpiewywali peany na twoją cześć, a mnie, mimo że oczyszczono z zarzutów, nadal uważano za śmierciożercę. Nie mogłem znaleźć pracy. Cały czarodziejski świat wypiął się na mnie, a ja nie miałem siły z tym walczyć. A potem w barze pocałowałem cię i żałowałem, że ujawniłem się w taki sposób, ale pomyślałem, że jeśli staniesz po mojej stronie, jakoś się ułoży. Jednak odszedłeś bez słowa. Wtedy postanowiłem zniknąć z czarodziejskiego świata.

Podszedłem do lodówki i wyjąłem z niej whisky. Zapytałem Pottera czy też chce, skinął głową. Nalałem alkoholu do dwóch szklanek i jedną podałem Gryfonowi.

— Och — wydusił z siebie. — Byłem w szoku. Gdybyś mi powiedział, na pewno bym ci pomógł...

Nie mogłem słuchać jego wyjaśnień, może nie chciałem. Teraz to już nie miało żadnego znaczenia.

— Dlaczego mnie w ogóle szukałeś? — przerwałem mu nieco zbyt szorstko. Jednym haustem wypiłem połowę zawartości szklanki. Potter odstawił swoją na blat. — Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, by mnie odszukać?

— Bo mi na tobie zależy, debilu! — krzyknął, a ja nie wiedziałem, o czym on mówi.

— O czym ty bredzisz?

W tamtej chwili miałem wrażenie, że Potter mówił do mnie po chińsku. Zależy? To znaczy, że co? Lubi mnie? Nie mogłem dalej kontemplować moich myśli, bo Potter zrobił coś, czego nawet w snach się nie spodziewałem. Zbliżył swoją twarz, a potem mnie pocałował. Z wrażenia upuściłem szklankę. Roztrzaskała się o posadzkę z głuchym łoskotem, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Liczyła się tylko ta chwila, ja, Potter i jego usta smakujące niedawno wypitą whisky. Z początku nie docierało to do mnie, mimo że wargi Pottera napierały na moje, a jego ręce odnalazły moje plecy, pieszcząc je nieśmiało. Potem zatraciłem się w tej pieszczocie, wplotłem palce w jego czarne, miękkie włosy. Naparłem na niego, przygwoździłem do ściany, nie opierał się. Dotykałem, całowałem i smakowałem. Mój umysł wyłączył się całkowicie, kiedy jego język zaczął pieścić moje wargi, a potem zniknął w moich ustach. Pragnąłem go, wtedy, a teraz jeszcze bardziej. Chciałem tylko czuć. Nic więcej.

Jeżeli to był sen, to nie chciałem się obudzić.

— Masz długie włosy — powiedział, uśmiechając się lekko.

— Wiem.

Uśmiechnąłem się w duchu. Nie chciałem myśleć o rzeczach niepotrzebnych, więc pocałowałem go ponownie, tym razem mocniej i głębiej, tak, by nam obojgu brakowało tchu. Ocierał się o mnie biodrami, doprowadzając do szaleństwa. Kręciło mi się w głowie od natłoku odczuć. Całowałem jego szyję, a on wplótł palce w moje włosy, pieszcząc kark i cicho pojękiwał. Przez myśl mi przeszło, że to najpiękniejszy dźwięk, jaki mogłem usłyszeć.

— Chodźmy... — wyszeptał.

Zgodziłem się bez zastrzeżeń.


*


Kiedy leżeliśmy na łóżku, nie mogłem uwierzyć, że to, co się wydarzyło, to prawda. Uszczypnąłem się i zabolało.

— Potter?

— Harry — odpowiedział. Spojrzałem na niego pytająco. — Mam na imię Harry. — Mruknąłem coś na znak potwierdzenia. — A ty kim tak naprawdę jesteś?

— Nie wiem. Teraz jestem czymś pomiędzy Draco Malfoyem a Deaconem Murrayem — stwierdziłem zgodnie z prawdą. Harry parsknął. — No co?

— Wróć ze mną.

— Nie wiem. Nie mogę nosić nazwiska Malfoy.

— Znajdę sposób, by to zmienić — powiedział z przekonaniem.

Naprawdę chciałem mu wierzyć, ale nie miałem do czego wracać.


*


Stałem przy oknie w kuchni i patrzyłem bezmyślnie na trawnik. Wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co się wydarzyło. Potter... Harry niczym Książę z Bajki odnalazł mnie i teraz mamy żyć długo i szczęśliwie. Brzmi żałośnie. Ale coś się zmieniło. Od teraz będę musiał szukać prawdziwego ja. Nie wiedziałem czy chcę wracać do wytykających palcami ludzi, do oszczerstw i knucia spisków pod moim adresem, do bycia kimś, kto utracił wszystko. Jednak, jeśli zostałbym po tej stronie, straciłbym go. Bo Potter nigdy nie zrezygnowałby z bycia czarodziejem.

Więc wybór był prosty. Pozostało mi tylko wierzyć.

— Już wstałeś? — zapytał Harry, wchodząc do pomieszczenia. Mruknąłem potwierdzająco.

Stanął za mną, obejmując mnie rękami w talii, kładąc głowę na moim ramieniu.

Dalej nienawidziłem Halloween. Nienawidziłem tego święta z całego serca. Tłumy osób o tej porze roku wpadało w szał przebieranek, kupowania tiar, kostiumów i innych dupereli, jakie miałem nieprzyjemność oglądać. Wielkie wydrążone dynie z jakimiś dziwnymi minami wyglądały żałośnie, stojąc na parapetach okien i gankach. Żałowałem, że żadna z tych świeczek w środku nie przypaliła komuś firanki.

Nienawidziłem Halloween, ale powtórzyłbym ten dzień za rok.

Z Potterem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez selen dnia Śro 0:12, 16 Lis 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

selen
Moderator
Moderator




Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 524
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ze snu...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:35, 01 Lis 2011    Temat postu:

<center>TEKST C - Doe</center>


Nie czytać po „Zmierzchu”


dla: autorek blogów z nadmiarem różu i pani Meyer


Za oknem zrobiło się ponuro. Nie była to pogoda na romantyczną kolację wśród świec na trawie, bo mrok zjadłby romantyczność, a blask świec nie przebiłby się przez ciemność nocy. Na niebie nie widać było ani jednej gwiazdy i człowiek nie mógłby dokładnie określić, gdzie kończy się niebo, a gdzie zaczyna las. Dlatego właśnie wszyscy siedzieli w domach i –
- Że kim jesteś?! – Pytanie dziewczyny poniosło się echem po lesie, a czarne kruki wzniosły się do góry, głośnym krakaniem ogłaszając swój protest przeciwko wrzeszczeniu po ciszy nocnej.
Dziewczyna ta, niewątpliwie niezaprzeczalnie i nad wyraz piękna dziewica, swym bladym ciałem lśniąc w mroku nocy (i kto tu potrzebuje świec?), stała w ciemnym buszu, nie robiąc sobie nic z faktu, że jest bardzo, bardzo, ale to bardzo ponuro i taka niewinna dziewica jak ona nie powinna –
- Jestem – głos zadudnił z cienia ogromnego drzewa, ale ponieważ cały świat wydawał się teraz pochłonięty w cieniu, nie można było dokładnie określić, przy którym drzewie stoi nieznajomy – Harry Potter, zwany także Najpotężniejszym Aniołem Świata.
- Aniołem? – spytała dziewczyna z powątpiewaniem. Głos tego Pottera był zbyt dziecinny, by mógł należeć do Anioła.
- A dokładnie, Zuym Aniołem Śmierci – dodał poważnie chłopak, celowo przeciągając „u” i tym samym podkreślając odmianę wyrazu. – Nie myl mnie ze Złym Aniołem Śmierci. To bezczelny plagiat. Ścigam tych okropnych piratów od dnia moich narodzin. Uwierzysz, że nazwali się Śmierciożercami? KOLEJNY BEZCELNY PLAGIAT MOJEJ WSPANIAŁEJ GRUPY ŚMIERCIOJADCÓW.
- Aha – odpowiedziała dziewczyna, jak zwykle popisując się swoją zachwycającą elokwencją. Harry przez chwilę milczał, chłonąc w szoku porażającą inteligencję swojej rozmówczyni.
- A ty, droga, jakże zagubiona i olśniewająco piękna niewiasto, masz na imię?
- Bella – dziewczyna dygnęła, ale w skutek nieszczęśliwego wypadku potknęła się o jedną ze swoich długich kończyn i mogłaby runąć jak długa na trawę, gdyby nie jej niesamowity refleks i gracja. Harry nawet nie zauważył drobnego potknięcia, zbyt zafascynowany jej falującym biustem. – Bella Cullen.
- Nie znam tego nazwiska – westchnął Harry zawiedziony. – To znaczy, że jesteś mugolem. Jaka szkoda, że muszę cię zabić. Widzisz, nienawidzę mugoli. Mój wujek, mugol, bił mnie i gwałcił, jebany motherfucker, a ciotka, mugolka, zawsze dawała mi na obiad tylko karmę dla psów, a jednak najgorszy był kuzyn, oczywiście też mugol, który... który... – W oczach Pottera zalśniły łzy. Bella, widząc stan chłopaka, zaczęła głośniej szlochać, bo nie lubiła, gdy ktoś przyćmiewał jej idealną osobę. – Nie płacz! – zreflektował się szybko Harry, ocierając łzy dziewczyny jednym ze swoich trzydziestu, pięknych, biało-czarno-szaro-niebiesko-różowych skrzydeł, które Bella zauważyła dopiero teraz.
- Masz skrzydła – wyszeptała, zachwycając się miękkością piór. Natychmiast poczuła przypływ zazdrości. Dlaczego ona nie miała takich zajebistych skrzydeł?
- Tak – potwierdził Harry z dumą. – Nie wiedziałem, że jestem Aniołem przez siedemnaście lat. Dużo osób mówi mi, że jestem spostrzegawczy.
- Ale... jak to? I nie zauważyłeś, że masz na plecach piętnaście par skrzydeł? – zdziwiła się Bella.
- Znaczy... wiesz, kiedy jeszcze chodziłem do szkoły Hogwart to czasem ludzie rzeczywiście dziwnie się na mnie patrzyli... Teraz, jak o tym myślę to jestem skłonny uwierzyć, że może nawet wiedzieli przede mną... – Na twarzy Harry’ego zagościł niebezpieczny, bardzo mroczny uśmieszek. – Zaraz będę. Muszę ich wszystkich zabić, plugawi zdrajcy.
I jak powiedział, tak zrobił, znikając z głośnym ‘pyk’ i w akompaniamencie grzmotów i rozświetlających niebo jasnych błyskawicach.
Bella stała przez chwilę, nie wiedząc, co z sobą zrobić. W końcu nie od dziś spotyka istoty nie z tego świata. Wystarczy tylko pomyśleć o ukochanym Edwardku, Edziusiu, Edku... No i o tym... jak mu tam leciało... zarośnięty strasznie... Jack! Nie... J... Ten, co lubił wyć do księżyca! Jej najlepszy przyjaciel!
Była bliska przypomnienia sobie, gdy niebo rozjaśniła kolejna błyskawica i w oparach różowego dymu pojawiła się czerwonooka dziewczyna. Bella uznała ją za niesamowicie szkaradną. W dodatku włosy miała takie jakieś nieuczesane. Na tę myśl Bella spojrzała przelotnie na swoje czarne, lśniące, najpiękniejsze i najgładsze włosy na świecie. Miała tylko nadzieję, że nieznajoma nie umrze z zazdrości.
- Ty – warknęła obrzydliwa dziewczyna, z wyglądu przypominająca trochę węża. – Idzie za Hermioną.
- A kto to Hermiona? – Spytała Bella, nawet nie myśląc o strachu.
- Hermiona. – Dziewczyna wskazała ręką na siebie. Trochę sepleniła. – Hermiona Jane Arabella Marvolo Riddle, ja być córką wielkiego Złego Anioła Śmierci, Orda Oldemorta.
- Orda Oldemorta? – powtórzyła skołowana Bella.
- LORDA VOLDEMORTA – wrzasnęła Hermiona.
- A... nie, nie słyszałam o nim. – Bella westchnęła przeciągle. – Ja jestem Isabella Lubomira Władysława Magdalena Hanna Anna Maria Sue Swan-Cullen.
Nikt nie mógł mieć więcej imion od niej.
Hermiona wydała z siebie ostrzegawcze, bardzo zwierzęce warknięcie i rzuciła się na niespodziewającą się niczego niewinną Bellę, która okazała się być wcale nie taka niewinna, ponieważ oddała równie namiętnym pocałunkiem.
Zanim dziewczyny zdążyły w pełni pozbyć się ubrań, na ich małą polankę spotkań wpadł Harry. Chłopak z zatrwożeniem przyglądał się scenie, która miała przed nim miejsce, po czym wyczarował sobie wygodne krzesło i usiadł, w tym samym momencie tworząc z powietrza popcorn i colę.
- Nie przeszkadzajcie sobie, ja poczekam – powiedział łaskawie, błyskając białymi zębami godnymi Zuego Anioła Świata.
- Ty! Bezwstydnik! – wydarła się Hermiona, natychmiast podnosząc się z trawy i poprawiając ubrania. – Ty być z Ron!
- O nie, nie. To stare dzieje – zaprzeczył Harry, pocierając dłonią o podbródek jak prawdziwy myśliciel. – Odhaczyłem też Draco, Dumbledore’a, Snape’a, całą męską część rodziny Weasleyów – fajnie było z bliźniakami – z listy ‘do zaliczenia’. Teraz... – Harry uśmiechnął się lubieżnie. – Teraz został mi już tylko twój ojciec.
- TY NIE MÓC GO ZALICZYĆ! – wykrzyknęła Hermiona.
- Dlaczego? – odezwała się cicho Bella.
- Mogę zaliczać kogo tylko zechcę! – zaoponował Harry, zapierając się skrzydłami pod boki.
- HEJ! – przerwała im Bella, spoglądając to na Pottera, to na Hermionę.
Naprawdę nie lubiła, kiedy rozmowa nie była na jej temat, ale żeby tak całkowicie ją ignorować? Za kogo oni się mieli?
- Jeśli chcecie rozmawiać to o mnie. Albo przynajmniej ze mną – wycedziła wściekła dziewczyna, a jej ciemne włosy zawtórowały niebezpiecznym sykiem.
- Czy ona mi przerwała? – spytał Harry Hermionę, nie potrafiąc uwierzyć w bezczelność Belli.
- Nie wiedzieć. Ty być wrogiem – zauważyła mądrze Hermiona.
- No tak – zgodził się Potter. Pstryknął palcami i u jego stóp pojawiło się coś drżącego, małego i prawie tak odrażającego jak Hermiona. Bella jęknęła teatralnie, wyrażając swój sprzeciw. Jej oczy nie powinny być narażone na takie szkarady ani razu, a co dopiero dwa razy w tym samym momencie!
- Zgredek do pana dyspozycji! – zawołał stwór, unosząc swój długi ryj i wlepiając zatrważające ślepia w Harrym.
Jednak chłopak nie zdążył odpowiedzieć, bo przed nim stanęła Hermiona i zaczęła kopać skrzata. Jego bolesne jęki wydawały się jej nie przeszkadzać, bo za każdym kopnięciem śmiała się coraz głośniej.
- Ty... być... niegodny... okropny... skrzat – wycedziła dziewczyna przez zaciśnięte zęby.
Bella przyglądała się tej scenie ze zdziwieniem, po czym stwierdziła, że Hermiona jest po prostu zła, bo stwór dorównuje jej brzydotą.
- Przestań! – wykrzyknął Harry rozdzierająco i zdarł z siebie koszulę, odsłaniając wielki tatuaż penisa na piersi, który zaczął lśnić. – W imię znaku pokoju, błagam cię, powstrzymaj się przed krzywdzeniem tego niewinnego stworzenia! – Chłopak zaczął płakać, a jego łzy zmieniły się w krew, która stworzyła wielkiego penisa. Ten natarł na Hermionę, która z krzykiem opadła na ziemię. Martwa. Po wykonaniu swojej pracy, penis zniknął, a Harry uśmiechnął się z zadowoleniem. – To był mój Patronus – wyjaśnił oszołomionej Belli, która gdyby nie była zamężna, to na pewno już by się rzuciła na Pottera.
Potem przypomniała sobie, że przecież i tak zdradziła Edka z Hermioną, więc dlaczego nie z Harrym.
- Nie, dzięki – odpowiedział szybko chłopak, obserwując jak Bella zbliża się do niego uwodzicielskim, a‘la dinozaur krokiem. – Nie interesują mnie dziewczyny. Jesteś całkiem przystojna i tak dalej, ale...
- Przystojna? – zapiszczała Bella, chwytając się melodramatycznie za lewą pierś, którą zawsze uważała za odrobinę większą.
Harry podrapał się po szyi, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nigdy nie prawił komplementów dziewczynom.
Z niezręcznej sytuacji wybawił go kolejny obłok dymu. Tym razem całkowicie biały, trochę rozjaśniając ponurą noc. Z obłoku wyszedł najpiękniejszy chłopak, jakiego świat kiedykolwiek widział. Bella gwałtownie wytrzeszczyła oczy. Nawet jej ukochany Edzio nie mógłby się równać z... nim.
- Draco? Co tu robisz? – spytał Harry, spoglądając z zażenowaniem na swojego ex, który kompletnie nie znał pojęcia „być ubranym”, bezwstydnie świecąc negliżem.
- Jaaaaaa? – Draco przymknął oczy, jak artysta z migreną, który nie zaszczyca swoich fanów nawet jednym spojrzeniem. – Szukam swojego brata bliźniaka. Słyszałem, że też jest wilą.
- Jesteś wilą? – Harry zaczynał powoli żałować, że zerwał z Draco. Jasne, chłopak nigdy nie rozstawał się ze swoim ukochanym bidonem z kawą – nawet teraz trzymał go w lewej ręce – i nawet podczas pieprzenia wykrzykiwał „więcej kawy”, zamiast imię Harry’ego, ale to mała cena za tak wspaniałe ciało.
- W jednej trzysetnej, tak – odpowiedział Draco z dumą.
- A ten twój brat... Myślisz, że mógłby mnie polubić? – Harry spojrzał na swojego ex-chłopaka z nadzieją.
Draco rzucił Harry’emu poirytowane spojrzenie. Po otworzeniu oczu spostrzegł też Bellę, która nie odrywała wzroku od jego ciała, a dokładnie, od tej dolnej części, wyjątkowo hojnie obdarzonej przez Bogów.
- Kim jest ta urocza niewiasta? – spytał znudzonym tonem, od dawna przyzwyczajony do takich reakcji.
- Jestem Isabella...
- Nieważne. – Harry machnął lekceważąco ręką, ponownie zwracając na siebie całą uwagę boskiego Draco.
Bella była bliska zawału. Zacisnęła delikatne, szczupłe, przepiękne, idealne dłonie w piąstki i zaczęła wrzeszczeć. Jak śmiał tak ją znieważyć?
- Co tu się dzieje? – zimny głos przedarł się przez krzyki dziewczyny i nawet ona zamarła, spoglądając w stronę nieznajomego.
- Tata! – ucieszył się Draco i przytulił ciemnowłosego Boga seksu, znanego również pod pseudonimem „Ciemny”.
- Potter – Severus „Ciemny” Snape spojrzał na chłopaka z odrazą, jedną ręką zasłaniając oczy Draco, żeby nie musiał patrzeć na brzydotę Harry’ego. – Ze smutkiem informuję cię, że jestem twoim ojcem. Ja i twoja matka, Lily, która tak naprawdę nigdy nie była czarownicą, a zwykłą prostytutką, uprawialiśmy ostry seks, który doprowadził do poczęcia się twojego obrzydliwego istnienia i Draco.
- C-co? – wyjąkał zrozpaczony Harry. W jego oczach zakręciły się łzy.
- Taa – mruknął Snape. – A wspominałem już, że Voldemort nigdy nie zabił Lily ani twojego byłego, nieprawdziwego ojca, Jamesa? James miał romans z Lily, bo chciał wyprowadzić ją na prostą. – Snape uśmiechnął się drwiąco. – Oni i ich córka, Aleksandra zostali zamordowani przez mafię, która miała porachunki z Syriuszem. Black był grubą rybą, ale zdradził mafię, a Potter udzielił mu schronienia. Black zdołał uciec, ale James, Lily i ich córka nie mieli tyle szczęścia. A tak w ogóle to teraz nazywasz się Harry Snape.
- NIE! – Harry krzyknął rozdzierająco. Skoro jego rodzina nie została zabita przez Voldemorta, to dlaczego miałby nadal z nim walczyć? – Moje życie straciło sens!
- Dlaczego nie powiedziałeś mu tego wcześniej? – spytała nagle Bella.
- Bo dopiero teraz spadła przysięga, którą złożyłem Lily – wyszeptał smutno Snape. Mężczyzna spojrzał na Harry’ego. – Synu... Synu, tak bardzo cię kocham. Zawsze kochałem i sprawiało mi ból, gdy musiałem być dla ciebie niemiły. Synu, czy wybaczysz mi?
- Tato! – Harry padł Snape’owi w ramiona. – Tato, a co z moim wyglądem? Dlaczego wszyscy mówią, że jestem podobny do Jamesa?
- Nie jesteś – zauważył Snape i dopiero teraz Harry zauważył, że jego włosy sięgają do ziemi i są kruczoczarne, a także nieziemsko przetłuszczone.
- Padajcie na kolana! – rozbrzmiał ponury głos.
Harry odskoczył od Snape’a i osłonił mężczyznę własnym ciałem. Buchnęło i Draco zniknął w obłokach białego dymu. Bella zaczęła wrzeszczeć. W tle leciała przygnębiająca, mrożąca krew w żyłach pieśń pogrzebowa. Drzewa zginały się pod silnie wiejącym wiatrem, który świszczał w uszach. Wycie wilków poniosło się po puszczy, a zza chmur wyjrzał księżyc.
Drzewa wokół nich zaczęły się palić, a z mroku wyłoniła się wysoka, okryta czarną szatą postać. Nieznajomy odsłonił twarz, powoli zsuwając z głowy kaptur. Ciemne, lśniące włosy mężczyzny okalały równie ciemne oczy, a koniuszki włosów wpadały do szkarłatnych ust, aż proszących się o pocałunek. Harry jęknął z podniecenia.
- Tylko ja mogę być Bogiem Seksu! – warknął Snape zza ramienia syna.
Nieznajomy zaniósł się zimnym, seksownym śmiechem.
- Ja ociekam seksem, głupcze – wycedził i trudno było się z nim nie zgodzić.
- Kim jesteś? – zapiszczała Bella.
- Jam jest... Lord Voldemort! – Kolejna porcja śmiechu, która prawie doprowadziła dziewczynę do orgazmu.
- Co? – parsknął Harry. – A przypadkiem nie był nim ten taki brzydki, co wyglądał jakby został przejechany przez ciężarówkę? No, ten z wężową twarzą?
- Stare dzieje. – Voldemort machnął lekceważąco bladą ręką. – Stwierdziłem, że skoro nie mogę zawładnąć światem to muszę chociaż dobrze wyglądać, co nie?
- No w sumie – przytaknął Harry. – Dobrze się składa, bo jesteś jedynym żyjącym męskim osobnikiem, którego jeszcze nie zaliczyłem.
- A co z Hagridem? – zauważył Snape.
- O. – Harry zasępił się. – Zaraz będę – oznajmił i zniknął.
- Chwila, ale skoro ty jesteś jego ojcem to... – Bella spojrzała na Snape’a znacząco. – Czy to znaczy, że uprawiałeś seks ze swoim...
- Avada Kedavra – rzucił litościwe Voldemort i Bella padła martwa.
- Dziękuję – wymamrotał Snape.
- Nie takie rzeczy się robiło, Ciemny. – Voldemort zachichotał.
Ciszę przerwało przybycie zabójczo pięknego osobnika. Był nim mężczyzna o lśniących włosach, które niedbale wpadały mu do błyszczących jak dwa rozgrzane bursztyny oczu o kolorze płynnego miodu przeplatanego z czernią. Swoim ciałem rozświetlił cały las i nie miało to nic wspólnego z tym, że jego skóra nagle zaczęła się świecić, jakby była zrobiona z diamentów.
- Myślałem, że świecisz tylko za dnia, gdy wychodzi słońce – zauważył Snape, który już od dawna zaczytywał się w sadze „Zamierch”, wspaniałej historii o dwóch zakochanych w sobie osobach, niestety poróżnionych pewnymi detalami.
- Zabiłeś moją żonę! – wrzasnął rozdzierająco Edward.
- Edzio? – usłyszeli zachrypnięty głos i z krzaka wyszedł Jacob. Był porośnięty futrem, miał wielkie kły i śmierdział. Chodził bez koszulki i dumnie prężył mięśnie, których niestety nie można było dostrzec spod dywanika splątanych włosów. – Mówiłeś, że Bella nic dla ciebie nie znaczy! Mówiłeś, że kochasz tylko mnie!
Edward trochę się zmieszał.
- Jacubuś, musisz zrozumieć... – zaczął niepewnie mamrotać.
- Jacob? Synu? – Zza drzew wyszedł Remus Lupin. Patrzył na swojego dawno zaginionego, niedawno znalezionego syna ze zdziwieniem.
- Myślałem, że jesteś gejem – zauważył Snape.
- Bo jestem – odpowiedział Lupin z dumą. – Syriusz urodził Jacoba. Chyba nie myślałeś, że mężczyźni nie mogą rodzić dzieci? – W jego głosie można było dosłyszeć urazę.
- Niewychowany, prawda? – poparł oburzony Voldemort.
Nagle zapadła całkowita ciemność i nawet doskonałe ciało Edwarda nie mogło jej rozjaśnić.
- Czy boisz się ciemności? – usłyszeli melodyjny głos. – CZYYYY BOOOIISZZ SIĘ CIEEEEMNOŚCI? – zawył. – JEŚLI TAAAAK TOOOO PRZYTUUUL SIĘ IIIII ZERŻNIJ MNIEEEEEEE.
- Och nie, Syriuszu nie czas na karaoke – przerwał czerwony na całej twarzy Remus.
- Dlaczego? – Zrobiło się trochę jaśniej i zobaczyli Syriusza ubranego w czarną, seksowną skórę. Mężczyzna bezwstydnie wypinał pośladki i wyginał usta w zalotnym geście.
Niestety Remus nie zdążył odpowiedzieć. Na niebie pojawiło się coś czarnego i zaczęło lecieć w ich stronę z niesamowitą szybkością.
- Czy to ptak? – krzyknął Voldemort rozmarzonym głosem.
- Nie – mruknął Edward, ponieważ dobrze wiedział, co zmierza w ich stronę. W końcu miał super-hiper wzrok.
Czymś czarnym okazał się Harry. Ale wyglądał inaczej. Z jego odciętych skrzydeł ściekała krew, a oczy miał zimne i czarne. W dłoni trzymał żyletkę, a na drugiej ręce widniały głębokie rozcięcia.
- Wszyscy na kolana – warknął lodowatym głosem. Z nikąd wyjął pistolet i zaczął strzelać. – Bo jam jest Zuy Anioł Śmierci vel Mroczny vel Chłopiec Żyletka.
Zaniósł się ponurym chichotem i wszystkich pozabijał.
Voldemort nie miał szans. W końcu był tylko Złym Aniołem Śmierci.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez selen dnia Śro 0:13, 16 Lis 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

selen
Moderator
Moderator




Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 524
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ze snu...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:38, 01 Lis 2011    Temat postu:

<center>Tekst D - Yaodai</center>

Czerń


- Czego się boisz, Einar? – zapytał Gwilherm miękkim tonem, w którym brzmiało rozbawienie, ironia i coś jeszcze coś groźnego, coś strasznego, coś nieludzkiego. Same oczy Dotkniętego w tej chwili wydawały się przerażające; jedno ciemne, w ciepłym odcieniu ochry, drugie koloru stali albo lodu, zimne, upiorne, nieludzkie i jakby puste. Twarz mężczyzny wzdłuż tego oka przecinała szkaradna blizna, odcinająca się ciemną czerwienią od reszty skóry, kreśląc na niej skomplikowany, powyginany wzór, który wyglądał, jakby został wypalony ogniem .
- Nie twoja sprawa – warknął w odpowiedzi, próbując nadrabiać miną i czując się przez to jeszcze bardziej żałośnie.
To miał być prosty zwiad, nic specjalnie ryzykownego. Po prostu wybadanie, w jakim kierunku przesuwała się Czerń, jak duże zagrożenie mogła stanowić. Rzucenie okiem i powrót z meldunkiem, na podstawie którego będzie można ustalić, które punkty należy obsadzić większą liczbą ludzi, a które miejsca zignorować, bo nic specjalnego tam się nie stanie w przeciągu najbliższych tygodni.
To miał być prosty zwiad, ale stało się zupełnie inaczej. Przemierzali gruzowisko, które onegdaj nosiło dumne miano miasta, kamienie chrzęściły pod ich stopami a szkło trzeszczało rozpaczliwie, gdy cienie rzucane przez wznoszące się w niebo, przerdzewiałe szkielety drapaczy chmur zafalowały lekko, po czym zaczęły tańczyć. Wyginając się niczym macki, ożywione pnącza, jęły pełznąć w ich stronę, wijąc się po ziemi, ścianach w sposób przeczący wszelkiej fizyce. Światło dnia nagle wydało się przytłumione, niewyraźne i zimne, a powietrze wypełniał nieprzyjemny, ostry zapach grozy.
Tuż za pełznącymi cieniami pojawiło się coś jeszcze, coś daleko bardziej upiornego; żywa ściana ciemności, prawie że nieprzeniknionej. Prawie że, bo na własne nieszczęście można było dostrzec sunące w mroku sylwetki wykoślawione, wypaczone, wyciągające w ich stronę szponiaste, nieludzkie łapy.
Ktoś zawył przeraźliwie, zwierzęco.
Ciemność, Czerń zareagowała na wezwanie, na woń strachu i zbliżyła się gwałtownie, błyskawicznie zamykając ofiarę w okręgu mroku, otaczając ją, pożerając… Wrzask powtórzył się, jeszcze bardziej nieludzki niż poprzednio. W Czerni był w stanie dostrzec ludzką rękę, wynurzającą się na moment poza okrąg mroku. Wyglądała, jakby coś gotowało się pod skórą. Jej wierzchnią stronę pokrywały pęcherze, palce drgały spazmatycznie, gdy kostki w błyskawicznym, nienaturalnym procesie rosły, rozdzierały skórę, tworzyły ostre, ociekające krwią szpikulce.
Nie pamiętał dokładnie, co stało się potem. Wiedział tylko tyle, że uciekł, jak ostatni tchórz, zostawiając swoich towarzyszy na pastwę losu. Zostawiając Leifa, tego pieprzonego, chłodnego idealistę, któremu wydawało się, że jego misją jest walka, niezależnie od okoliczności. Którego twarz wyryła się na stałe pod powiekami Einara, niczym niezwykle szczegółowy drzeworyt.
Dowodem na to było to, że siedział teraz otoczony bezpiecznym murem fortu, z tyłkiem wbitym w niewygodne krzesło, przesłuchiwany przez najokropniejszą osobę, jaką potrafił sobie wyobrazić.
Gwilherm pochylił się nad nim, przybliżając twarz do jego twarzy. Teraz był tak blisko, że niesforne kosmyki łaskotały Einara w czoło. Z tej odległości jeszcze bardziej nierówne, byle jak przycięte, jakby zrobiono to nożem, w pośpiechu. Ich kolor przypominał barwą siarkę.
Nawet pachniał trochę jak siarka. I kilka innych rzeczy. Jak proch, jak metal, jak krew i jak pole bitwy, pieprzone ucieleśnienie wojny i śmierci, dublet jeźdźców apokalipsy w jednym ciele.
A jego oczy... oczy miał jak kwas. Ich spojrzenie wżerało się boleśnie w duszę, zostawiając tam wypalony, bolesny ślad, który zostawał z człowiekiem jeszcze długo.
- Czego się boisz, Einar? - zapytał raz jeszcze, wyszeptując słowa. W głosie brzmiało rozbawienie, unosił się w kpiące, wyższe niż zwykle tony, dźwięczne, śpiewne, które byłyby frustrujące, gdyby nie to, że przerażał bardziej niż cokolwiek na świecie.
- Z całą pewnością nie ciebie - warknął Einar, odpychając mężczyznę i wstając.
W odpowiedzi Gwilherm jedynie roześmiał się. Brzmiało to prawie histerycznie. Prawie, bo blondyn najprawdopodobniej nie był w stanie czuć czegoś takiego jak strach, jak ból, jak cokolwiek.
Została mu tylko pustka, dokładnie taka, jaką dostrzec można było w tych kolorowych, głęboko osadzonych oczach.
- Więc, czy boisz się ciemności? - zapytał, ciągle z twarzą wykrzywioną śmiechem. Blizna na lewym oku, znak zostawiony przez Czerń wydawał się kpić z Einara samym swoim istnieniem. - Boisz się?
- Odwal się ode mnie! - Einar pchnął Gwilherma raz jeszcze, mocno, tak że tamten uderzył plecami w ścianę.
Właściwie, to nie miał powodu, żeby czuć się zagrożonym w pobliżu drugiego mężczyzny. Był niższy o całą dłoń jak nie więcej, drobniejszy. Jednak dookoła niego unosiła się aura niebezpieczeństwa, zupełnie jakby był jakimś drapieżnikiem, bestią z samego szczytu łańcucha pokarmowego.
Są ludzie, którzy nie potrzebują nocy, ktoś kiedyś powiedział. Nie potrzebują, bo ciemność promieniuje z nich.
Einar wyszedł z pomieszczenia, pospiesznie, zanim mrok otaczający Gwilherma ogarnie i jego.
Odprowadził go śmiech, wysoki, histeryczny, wypełniający duszę grozą.

***

Wśród ludzi krążyły opowieści o tym, że świat nie zawsze wyglądał tak, jak teraz. Że nie gromadzono się w strachu w ufortyfikowanych osadach, że nie każda wyprawa poza ich mury stanowiła śmiertelne ryzyko. Że świat na zewnątrz był bezpiecznym i ładnym miejscem, otulonym przez słoneczne promienie. I że Czerń nie istniała.
Opowiadano o tym, jak ludzkość się rozwijała, prezentując bez strachu o własne życie najnowsze wynalazki, jak geniusze poskramiali błyskawice zamykając je w szklanych bańkach niczym świetliki, jak architekci konstruowali budynki sięgające samych chmur i jeszcze dalej.
Były historie o tym, jak wielką wagę miały kiedyś teraz praktycznie zapomniane melodie, że ludzie mogli zajmować się tylko i wyłącznie sztuką, tworząc fantastyczne obrazy i samo to utrzymywało ich przy życiu, gwarantując chleb i szacunek.
Coś jednak, gdzieś po drodze, musiało się straszliwie popsuć. Bo pewnego dnia nadeszła Czerń, pożerając łakomie wszystko to, co stanęło jej na drodze, zagarniając w swój nieprzenikniony cień miasta i pola, pochłaniając łapczywie lasy i przesłaniając niebo ciemnymi chmurami, które raz za razem przecinały błyskawice przy tryumfalnym, nieomal kpiącym grzmieniu rozlegającym się ponad światem.
Naturalnie ludzie próbowali walczyć z Czernią, wymyśleć jaki sposób, żeby ją powstrzymać, czy chociaż zatrzymać w miejscu. Wielu oddało życie w beznadziejnej próbie stawienia jej czoła.
Oddało życie, po czym wróciło w okrutnej parodii swojego dawnego życia, jako część Czerni, jako jeden z upiorów, który łakomie wyciągał zakrzywione szpony w stronę tych, których jeszcze niedawno próbował ocalić przed potwornością, jaka czaiła się w mroku.
Długie lata zajęło im odkrycie, jak w ogóle utrzymać Czerń w miejscu, jak zespolić moc magii i broni aby odegnać upiory. Jak poprzez runy zakląć broń, aby raniła to, co zostało pożarte przez ten upiorny regiment…
Ale było już za późno. Czerń dawno pożarła tak wielki teren, że nie sposób było zapobiec jej dalszemu rozprzestrzenianiu się, nawet posiadając skuteczną broń. Jedyne, co mogli zrobić w tej chwili, to spowolnić ją, a nawet to przychodziło im z trudem.
Nie było nawet wielu osób, które ofiarowały swoje życie walce, żeby inni mogli dotrwać do kresu własnych dni we względnym spokoju, ściśnięci niczym szczury w bezpiecznych murach Fortów. A przynajmniej bezpieczniejszych od reszty świata.
Einar nigdy tak naprawdę nie chciał stać się jednym z obrońców ludzkości. Nawet przez myśl mu to nie przeszło; jego ambicje zaczynały się i kończyły na przeżyciu własnego ułamka czasu w możliwie godny sposób, w możliwie znośny sposób.
Tak samo jak i reszta jego rodziny. Kiedyś ją miał. Ale Czerń nadeszła i pożarła łapczywie wszystko to, co do tej pory stanowiło jego świat, otaczając go, odcinając drogę ucieczki, zmuszając do patrzenia na to, jak wszyscy dookoła znikają w mroku, by po chwili wyłonić się, przemienieni, przerażający i wyciągający ku niemu szpony, z grymasem głodu na sprofanowanych, przemienionych twarzach.
Wtedy, kiedy nie widział już dla siebie szansy na przetrwanie, kiedy kulił się na wpół oszalały ze zwierzęcego przerażenia, pojawili się oni. W glorii i chwale, niczym jakieś cholerne anioły, ruszyli na Czerń i przy pomocy swojej zaklętej broni odegnali upiory, wyszarpując w mroku ścieżkę, którą mogli wyprowadzić go poza koszmar.
W oczach Einara jaśnieli niczym anioły ze starych, starych opowieści, otoczeni blaskiem, święci w swojej wielkości.
Kiedy powiedzieli mu, żeby poszedł z nimi, został jednym z nich, zapłacił za to, że ofiarowali mu życie – po prostu to zrobił. Bez głębszych refleksji, bez zastanawiania się nad własnym losem, najzwyczajniej w świecie przystosowując się do nowej sytuacji.
Leif dołączył do załogi Fortu niedługo po nim.
Einar pamiętał ten dzień dobrze, trudno nie pamiętać momentu, w którym po raz pierwszy w życiu spotyka się osobę, jaka przez długi, długi czas za cel istnienia postawiła sobie irytowanie go i doprowadzanie do białej gorączki nawet nie używając słów.
Wystarczył krzywy uśmieszek na tych wąskich wargach, żeby ślepa furia budziła się w Einarze, kose spojrzenie ciemnych oczu o ostro zarysowanych kącikach i długich rzęsach pod stanowczymi łukami brwi, żeby zaciskał pięści i całą siłę woli poświęcał na to, żeby nie zrobić komuś krzywdy.
Leif był dużo niższy od niego, drobniej zbudowany. Koszmarnie inteligentny i władczy, zupełnie jakby Fort i cała jego załoga należały właśnie do niego. Taka postawa u kogoś, kto się dopiero pojawił...
Einar po prostu tego nie trawił. Jednocześnie coś ciągnęło go w stronę drugiego mężczyzny, jakieś pierwotne pragnienie udowodnienia mu, że wcale nie jest lepszy od reszty ludzi, że wcale nie jest idealnym obrazem człowieka. To było silniejsze od zdrowego rozsądku, silniejsze od czegokolwiek, opierające się chyba jedynie na czystym instynkcie, który nie miał niczego wspólnego z jakąkolwiek logiką.
Potem pojawił się Gwilherm, a wściekłość zyskała zupełnie nowe oblicze, które niespodziewanie odkrył. Nie miał pojęcia, że był w stanie wykrzesać z siebie tak intensywną nienawiść w stronę człowieka.
O ile mężczyzna w ogóle nim jeszcze był. W to akurat łatwo było zwątpić. Zimne spojrzenie oczu o dwu kolorach, ślad Dotknięcia przez Czerń... tylko czekać, kiedy stanie się jednym z nich, jednym z tego, co zrzuciło ludzkość z jej świetlanego piedestału i zmusiło do życia w ścisku i strachu, pozamykani niczym szczury w klatce.
Gwilherm nic sobie nie robił z pełnych przerażenia spojrzeń, które towarzyszył mu na każdym kroku. Wydawał się być na każdej wyprawie mającej na celu przerzedzenie chociaż trochę upiornego przeciwnika, podejmował każde ryzyko, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka wyglądało to na samobójstwo.
I zawsze wracał. Nonszalanckim krokiem, brudny od kurzu i często krwi - nie swojej - śmierdząc potem, prochem i cudzym strachem, z uśmiechem na ustach.
O, tak. Jeżeli mówiło się o strachu, to Gwilherm zawsze był gdzieś obok.
A w okolicy zawsze znajdował się Leif, z rękoma założonymi na piersi, obserwujący wszystko chłodnym wzrokiem, z uśmieszkiem błąkającym się na ustach, włosach opadających na ramiona w lekkim nieładzie. To sprawiało, że Einar miał ochotę wyć z frustracji, nie mając pojęcia, dlaczego. Albo zdając sobie z tego sprawę aż za bardzo, ale bojąc się przyznać przed kimkolwiek , a co dopiero przed samym sobą, co takiego robił z nim widok niedopiętej koszuli Leifa, obnażającej smukłą szyję.
I nie była to czysta nienawiść.

***

Niektórzy otaczali obrońców czymś, co przypominało religijny kult. Niektórzy z nich również skłaniali się ku tej teorii, budując dookoła walki z Czernią prostą, mało skomplikowaną ideologię.
Mrok, który otaczał świat, upiory wyciągające szpony w łakomym geście… to wszystko nie było przypadkiem, a karcza grzechy i testem dla ludzkości, próbą, mającą oddzielić ziarna od plew.
Ci, którzy się sprawdzą, ci, z których ręki spłonie największa liczba upiorów, ci których ofiara pozwoli odpędzić Czerń – oni umożliwią aniołom zstąpienie na ziemię i rozprzestrzenienie świętego ognia, który raz na zawsze wypełni świat blaskiem.
A jeżeli zabijanie upiorów istotnie mogło doprowadzić do czegoś takiego, doszedł do ponurego wniosku Einar, to Leif był aniołem.
Tak samo jak Gwilherm, co sprawiało, że mężczyzna wzdrygnął się ze zgrozą, ale nie zdołał odpędzić ze swojego umysłu tej natrętnej myśli. Wykoślawionym, przerażającym i na wskroś szalonym aniołem, niosącym jednocześnie śmierć i zbawienie, zanoszącym się przerażającym śmiechem, podczas gdy świat płonął, płonął, a powietrze wypełniały wrzaski umierających, upiorów i ludzi.
Był pierdolonym ucieleśnieniem końca świata, sądem ostatecznym.
I właśnie dawał mu wybór, wpatrując się prosto w oczy Einara.

***

Odetchnął z ulgą, kiedy znalazł się poza murami Fortu, poczuł wiatr uderzający w twarz. Towarzyszył mu ryk silnika rozpędzonej maszyny, kurz wzbijający się w powietrze z powierzchni spękanej autostrady, ciągnącej się przez pustkowia.
Nawet nie odwrócił się, aby poświecić schronieniu chwilę uwagi. Wystarczyło mu to, że czuł wzrok Gwilherma wwiercający się w plecy. Wyjeżdżał całkowicie świadomy tego, że gdzieś na murach blondyn opiera się leniwie o przerdzewiałą balustradę, z której farba odchodzi płatami i uśmiecha się krzywo, z wyraźną satysfakcją.
Einar mógł zginąć, to prawda, ale w tej chwili wszystko wydawało się lepsze od klaustrofobicznego wnętrza murów, od ścian, wzdłuż których powoli rozpełzały się pajęczyny pęknięć, od budynków, które powoli kruszały pod napierającym na nie zębem czasu, niezależnie od starań mieszkańców, aby zachować wnętrze Fortu w dobrym stanie.
Ostatnie ślady cywilizacji robiły dokładnie to, co ludzkość. Wymierały, zanikały powoli z powierzchni planety. Wytrzymają dłużej od ludzi. Jeszcze długo po jego śmierci – która, miał nadzieję, nie nadejdzie jednak tego dnia – w niebo wyciągać się będą przerdzewiałe szkielety rusztowań, niegdyś z dumą utrzymujące na swoich barkach ciężar potężnych budynków.
Prędzej, czy później wszystko zostanie pożarte przez Czerń.
Einar uśmiechnął się krzywo i przyspieszył, zaciskając ręce na kierownicy. Mijany teren przeistoczył się w rozmazaną smugę, zupełnie nieistotną w tej chwili, tak samo jak nieistotne było to, co znajdowało się już za nim. Liczyło się tylko to, co było na końcu drogi, przed nim, w przyszłości.
Czy to właśnie sprawiało, że Gwilherm wyruszał wciąż i wciąż na nowo, nie licząc się z niebezpieczeństwem? Czy to właśnie ciągnęło go w stronę pustkowi? Grzmienie motoru, ciężar broni u pasa i szum krwi w uszach, przesyconej adrenaliną do tego stopnia, że własny oddech wydawał się palić płuca, upajać niczym najmocniejszy narkotyk, jak najlepszy seks w życiu?
Uśmiechnął się krzywo. Dotknięty po prostu pędził przed siebie. Być może, żeby jeszcze przez moment poczuć się żywym, żeby jeszcze na chwilę odegnać ogarniający go chłód… Einar natomiast miał cel.
Przed nim była ciemność, przerażająca do granic możliwości Czerń, ale jednocześnie gdzieś tam był Leif. Leif, najjaśniejszy, najbardziej świetlisty punkt w całym jego życiu, ucieleśnienie bożej łaski, siły, wszystkiego, co mogło trzymać Einara przy życiu.
Po prostu nie istniała możliwość, żeby przepadł w mroku. Nie teraz, kiedy jego twarz odcisnęła się na stałe w pamięci, nie teraz, kiedy w końcu odważył się nazwać po imieniu nie-frustrację, która zawsze towarzyszyła mu, gdy Leif był gdzieś w pobliżu.

***

- Boisz się ciemności, Einar? – pytanie dopadło go, gdy kończył się pakować, przewieszał torbę przez korpus motoru. Zamarł w bezruchu, po czym, z trudem, przekonał ciało do współpracy i wolno odwrócił się w stronę, z której dobiegły słowa.
W wejściu do garażu, w cieniu, stał Gwilherm. Z rękoma w kieszeniach, opierając się o framugę i z oczami, w których odbijała się każda odrobina światła, jaka była w tym pomieszczeniu, zupełnie jak u kota.
- Przestaniesz w końcu? – warknął, starając się nie zwracać na mężczyznę uwagi, zająć się swoimi sprawami, swoją własną samobójczą misją uratowania kogoś, kto prawdopodobnie i tak nie miał najmniejszych szans na przetrwanie. To wszystko było po prostu głupie, ale nie potrafił tego nie zrobić. Nie, kiedy chodziło o Leifa.
- Nie ma czego się bać – powiedział niespodziewanie Gwilherm. Jego głos brzmiał nisko, ochryple… spokojnie. Zupełnie, jakby rozmawiał z zupełnie innym człowiekiem. – To po prostu miejsce ciemniejsze niż inne.
- Dlaczego mi to mówisz teraz? – skrzywił się Einar odwracając w jego stronę i patrząc sceptycznie. Czerń, z której strony by na nią nie patrzeć, nie była po prostu ciemna.
- Bo mogę – odparł tonem, jakby było to perfekcyjnie logiczne. – Łap.
Einar odruchowo chwycił przedmiot, jaki został rzucony w jego stronę.
To był pistolet, jeden z dwójki, którą Gwilherm uwielbiał zabierać na pole bitwy. Masywny, wręcz przesadnie ozdobny, z równym ciągiem run po obu stronach lufy, kolbą z wypolerowanego, ciemnego drewna.
Zamrugał i spojrzał pytająco na Dotkniętego.
Ten tylko uśmiechnął się krzywo w jego stronę.
- Będzie ci bardziej potrzebny niż mi – wyjaśnił. – Poza tym ja mam niezłą kolekcję takich cacek, a ty mi go oddasz, tylko pożyczam.
Einar skinął głową. Prawdę mówiąc stwierdzenie, że broń ma zostać zwrócona podniosło go na duchu bardziej niż cokolwiek innego. Znaczyło to, że Gwilherm przynajmniej udawał to, że wierzy w szczęśliwy powrót.
- Nadal nie łapię, dlaczego to robisz – mruknął, egzaminując dokładniej broń, sprawdzając jak układa się w ręku, w jaki sposób działa mechanizm spustowy.
- Im bardziej się boisz, tym ciemność jest silniejsza – Gwilherm wzruszył ramionami i wyminął go. Przystanął jeszcze na moment i odwrócił się, spoglądając na Einara ponad lewym ramieniem. Jego niebieskie oko otoczone znakiem pozostawionym przez Dotknięcie było równie zimne co zwykle, równie przerażające. – Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Więc się nie bój, a będziesz jak granat fosforowy.
Mężczyzna jęknął i pokręcił głową. Jeżeli ktoś mógł wykombinować tak dziką przenośnię, jaką przed chwilą usłyszał, to zdecydowanie był to blondyn. Myśli Dotkniętego zawsze wędrowały strumieniem niemożliwym do ogarnięcia dla normalnego człowieka.
Z drugiej strony…
Einar uśmiechnął się lekko do siebie, spoglądając na pistolet, który układał się w dłoni, jakby został dla niej stworzony, specjalnie dla tej chwili, specjalnie dla tej misji. Dla Leifa.

***

Oddychał ciężko, opierając się plecami o ścianę na wpół zawalonego budynku i rozglądając uważnie. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Chociaż od samego początku nie zapowiadała się świetlanie, musiał przyznać sam przed sobą Leif, krzywiąc się lekko.
Gwilherm powiedział, że coś w całej sprawie śmierdzi, że coś się stanie, że ciemność na horyzoncie tętni. A jeżeli czyjekolwiek przeczucia się sprawdzały, jeżeli chodziło o Czerń i jej ruchy, to blondyn był tą właśnie osobą. Być może chodziło o fakt, że został Dotknięty i przez to łączyła go z mroczną zmorą jakaś szczególna więź, być może były to po prostu przeczucia. Albo jakaś pokrętna logika.
Nie miał pojęcia, a w tej chwili liczyło się tylko tyle, że zaraz na własnej skórze przekona się o tym, jaka Czerń jest w dotyku.
Był otoczony ze wszystkich stron, bez jakiejkolwiek drogi ucieczki. Jeden z jego towarzyszy został pożarty jakiś czas temu, pozostała dwójka przeprosiła go, po czym popełniła samobójstwo. Być może to jakiś pomysł, strzał w usta z całą pewnością bolał dużo mniej niż pożarcie…
Ale Leif nie potrafił tak po prostu zrezygnować, nawet jeżeli nie widział jakichkolwiek szans na przetrwanie. Uznanie własnej porażki było ponad jego siły, nawet jeżeli cała ta sytuacja to jego własna wina.
Tym razem Leif nie wytrzymał i roześmiał się głośno pokonany przez ironię sytuacji. To było głupie. Najgłupsza śmierć, jaką można sobie wyobrazić i za chwilę przydarzy się właśnie jemu, mimo że do tej pory dumnie obnosił się z reputacją urodzonego stratega.
Otworzył szerzej oczy, a jego śmiech zamilkł niczym ucięty nożem, kiedy nagle usłyszał coś oprócz siebie. Ryk silnika. Zmarszczył brwi i rozejrzał się pospiesznie po otoczeniu, szukając jakiegoś punktu, który nie został jeszcze zagarnięty, lub z którego przynajmniej mógłby mieć jakąkolwiek widoczność.
Tylko wrodzony refleks sprawił, że padł na ziemię tuż przed tym, jak powietrze rozdarł huk eksplozji, rozrzucając po okolicy odłamki cegieł, wzbijając w górę chmurę pyłu i oślepiając go na moment.
Czerń zaszeleściła wrogo, jej macki odpełzły w cień, szukając schronienia w mroku, wyczekując na moment, w którym ponownie będzie się mogła rozrastać.
Przygryzł wargę i podniósł się, mimo że w uszach mu ciągle dzwoniło, a przed oczyma latały ciemne plamy. To była jego jedyna szansa na wyrwanie się z zasadzki, na uratowanie życia i tej nędznej resztki honoru, jaka mu została, na…
- Jedno pytanie – dobiegł go zdumiewająco znajomy głos kogoś, kogo nie spodziewał się już nigdy w życiu usłyszeć. – Ty naprawdę się śmiałeś?
- Einar…! – wykrztusił zaskoczony, otwierając szerzej oczy ze zdumienia. To zdecydowanie nie należało do najlepszych pomysłów w jego życiu. Unoszący się wszędzie wokoło kurz momentalnie wykorzystał sytuację. Zaklął szpetnie, usiłując powstrzymać łzawienie i zobaczyć cokolwiek.
Z drugiej strony nie musiał. Silna, pewna ręka złapała jego przegub i pociągnęła go we właściwą stronę, w kierunku wolności, życia…
Odetchnął z ulgą, kiedy mógł oprzeć głowę na ramieniu mężczyzny i przymknąć oczy, obejmując go w pasie i wsłuchując się w grzmienie silnika, czując wibracje maszyny jak jeszcze nigdy.

***

- Skąd wiedziałeś, że ciągle żyję? – zapytał Leif, patrząc na niego badawczo. Zatrzymali się po bliżej nieokreślonym czasie, dokładnie pośrodku niczego. Z każdej strony otaczało ich pustkowie nie noszące absolutnie żadnych śladów cywilizacji, nie licząc spękanej i częściowo zasypanej piaskiem drogi. Na środku której siedzieli. Einar opierając się o przednie koło motoru, ignorując fakt, że brudzi kurtkę, Leif obok niego, ze skrzyżowanymi nogami, unikając jednak dotykania maszyny. Fakt, że był żywy, nie oznaczał jednocześnie tego, że musiał być jednocześnie brudny. A przynajmniej bardziej niż trzeba.
- Nie mam pojęcia – pokręcił głową. – Po prostu wiedziałem.
Kłamał, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy wyruszał na ratunek nawet nie myślał o kimkolwiek, kto nie był Leifem. Po prostu nikt inny nie wydawał mu się ważny, nikt inny nie zajął jego myśli nawet na moment. To nie było fair. To nawet nie było ludzkie, do cholery. Nie przejmować się zupełnie nikim poza osobą, która odcisnęła się niezniszczalnym drzeworytem pod powiekami. Ale nie mógł nic poradzić na to, że tak właśnie było. Nikt inny go po prostu nie obchodził ,stanowił jedynie tło dla Leifa, dla jego ciemnych oczu, wpatrzonych teraz w niego z nieodgadnionym wyrazem, dla lekko rozchylonych wąskich warg, odsłaniających krawędzie zębów.
- Naprawdę? – zapytał.
- Naprawdę – zapewnił go. – Nikt inny nie ma twojej siły woli, nikt poza tobą nie byłby wystarczająco uparty, żeby przetrwać…
- To trochę krzywdzące – mruknął Leif, unosząc lekko jedną brew.
- Gwilherm – Einar skrzywił się lekko, kiedy wymówił to imię. – Zanim po ciebie wróciłem, powiedział mi, że im bardziej się boisz, tym bardziej czerń rośnie w siłę. Brzmiało to jak jakiś mistyczny bełkot, ale im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej wydaje się to sensowne.
- Doprawdy? – znowu zapytał Leif. Przechylił lekko głowę, włosy wysunęły się zza ucha i opadły na twarz, podkreślając jego rysy, nasuwając Einarowi na myśl obrazy, których naprawdę nie zapraszał w tym momencie.
- Wygląda na to, że miał rację – uśmiechnął się krzywo. Ton jego głosu brzmiał gorzko, nawet we własnych uszach. – Jesteś zbyt dumny, za silny, żeby się bać, nawet jeżeli sytuacja jest beznadziejna. Ty nie znasz strachu, Leif. Nie to co ja.
- Wróciłeś – uśmiechnął się lekko. Nie tak jak zwykle, ironicznie, kiedy było to raczej rozciągnięcie warg niż prawdziwy uśmiech, bo oczy pozostawały chłodne, kalkulujące, ale tak naprawdę. – To coś mówi.
- Że uciekłem – prychnął.
- Udałeś się tylko po większy kaliber – Leif wzruszył ramionami.
- Zginęli ludzie – skrzywił się Einar. – Temu nie da się zaprzeczyć.
Przewrócił oczyma i przesunął dłonią po pyle falistym ruchem, zostawiając na nim ślady palców.
- To akurat moja wina – oznajmił w końcu. – To ja wprowadziłem nas wszystkich w pułapkę, to mój błąd. Ty jeden wykazałeś się rozsądkiem i zrobiłeś to, co trzeba.
- Przestań mnie usprawiedliwiać – warknął, marszcząc gniewnie brwi i wbijając wzrok przed siebie.
Leif poczuł, jak oprócz zmęczenia ogarnia go irytacja. Naprawdę nie miał ochoty kłócić się w tym momencie o to, kto z nich dwóch był idiotą. Najbardziej prawdopodobna odpowiedź wskazywała na nich obu. Nie miał też zamiaru tracić czasu i resztek energii na wybijanie Einarowi z głowy poczucia winy, na wymyślanie kolejnych argumentów, które drugi mężczyzna będzie zbijał z uporem godnym lepszej sprawy.
Chciał po prostu odpocząć, nie myśleć przez chwilę, znaleźć się po prostu blisko drugiej osoby…
Leif zaklął na tyle głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę meżczyzny. Kiedy ten odwrócił się w jego stronę, po prostu wykorzystał sytuację. Albo zrobił to jego organizm, desperacko spragniony ciepła. Einar otworzył szerzej oczy, kiedy ich wargi zetknęły się. Po czym przymknął je, a jego ręce od razu znalazły się tam, gdzie trzeba.
Leif jęknął cicho w usta – kogo właściwie? – i pozwolił przejąć inicjatywę, poddając się temu, cokolwiek robił język drugiego mężczyzny, pozwalając jego dłoniom błądzić po swoim ciele i przyciskając się do niego, instynktownie dążąc do jak najbliższego kontaktu, do ogrzania się ciepłem drugiej osoby.
Kiedy w końcu przerwali, musiał głośno wciągnąć powietrze, bo brakowało mu tchu, a przed oczyma znowu coś wirowało. Tym razem jednak było przyjemne.
- Ale co z... - Einar zaczął pytanie, ale nie skończył, rozchylone wargi i ciężki oddech Leifa stanowiły zbyt wielką zachętę, żeby nie skorzystać z okazji i nie pocałować go jeszcze raz.
Miał miękkie, chętne usta, oddawał pieszczotę mrucząc i z przymkniętymi oczyma, co samo przez się sprawiało, że Einar przestawał myśleć o czymkolwiek, poza tym, że chciał go. Teraz, mocno.
- Co z czym? - wydyszał Leif, gdy na chwilę odsunęli się, żeby złapać oddech. Jego ciemne oczy lśniły i wydawały się całkiem czarne przez rozszerzone z pożądania źrenice.
- Gwilherm - powiedział Einar, przeklinając się w myślach. To naprawdę była najgorsza z możliwych chwil, żeby rozmawiać o tym człowieku, który był zdecydowanie za blisko związany z...
Leif uniósł brwi i zamrugał.
- Wydawało mi się, że jesteście blisko - skrzywił się niechętnie, rozluźniając uścisk, w jakim zamykał do tej pory drugiego mężczyznę. Nie zabrał ręki, to było ponad jego siły, ale gdyby Leif chciał się odsunąć, to nie miałby z tym najmniejszych problemów.
- Nie jesteśmy razem - zaśmiał się cicho, patrząc na niego z widocznym rozbawieniem, które jeszcze się pogłębiło, gdy Einar odetchnął z ulgą. I na powrót zacisnął Leifa w uścisku. Trzymanie go blisko siebie, wdychanie zapachu jego włosów, pożeranie go wzrokiem.
Zdecydowanie nie wyglądał w tej chwili najlepiej, jego jedwabiste, czarne włosy były w nieładzie i splątane, zmatowiałe od kurzu, ciemne oczy podkrążone niczym po wielu nieprzespanych nocach. Był najbliższą ideałowi istotą na Ziemi.
- Nie mam pojęcia, skąd w ogóle wziął ci się ten pomysł - kontynuował Leif, nadal chichocząc z rozbawienia. - Jest bardziej jak brat, nie jak... cóż...
Spojrzał na niego przygryzając lekko dolną wargę, w oczach zalśniło mu coś, co wyglądało jak niepewność.
Einar nie mógł się nie uśmiechnąć i wpić się w jego wargi raz jeszcze, smakując wnętrze ust Leifa. Jego ręka zabłądziła gdzieś w te czarne, splątane włosy, palce przesunęły się po karku.
Drgnął, a jego ciemne oczy otworzył się szerzej. Malujące się w nich zaskoczenie sprawiło, że Einar prawie się cofnął, ale w tym samym momencie Leif przylgnął do niego całym ciałem.
- O, Boże... - westchnął, mrużąc oczy. Oparł czoło na ramieniu Einara i ułożył się tak, żeby móc wsłuchiwać się w bicie jego serca. Trwał tak przez chwilę, chociaż próba pozostania w bezruchu była wyzwaniem samym w sobie; palce - kogo właściwie? - przesuwały się powoli wtę i z powrotem wzdłuż linii kręgosłupa, sprawiając że ciałem wstrząsał dreszcz, a przed oczyma ciemniało z przyjemności.
- Co tak właściwie robimy? - zapytał w końcu, mając nadzieję, że głos nie łamał mu się, przynajmniej nie za bardzo. - Rozmawiamy czy... no wiesz?
Einar westchnął i odgarnął włosy z czoła Leifa, nie odmawiając sobie przyjemności prześlizgnięcia się opuszkami palców wzdłuż małżowiny usznej.
- Jak bardzo nie byłoby to kuszące... - zaczął - powinniśmy chyba najpierw porozmawiać.
- Więc co? - uniósł się na ramionach i z niechęcią odsunął, teraz po prostu siedząc obok. - Wiesz już, że nie sypiam z Gwilhermem i nie mam takiego zamiaru.
- Dlaczego? - zapytał po prostu Einar, marszcząc lekko brwi. Z której strony by nie patrzeć, Dotknięty wydawał się być bardzo blisko z Leifem. Rozumieli się bez słów, nawet nie musieli wymieniać spojrzeń, żeby wiedzieć, co drugi miał na myśli. A co ważniejsze... człowiek, którego Einar jeszcze przed chwilą miał w ramionach wydawał się jedyną osobą, która nie czuła strachu w pobliżu blondyna. To powinno mówić samo przez się. A jednak.
- Nawet jeśli nagle zdecydowałbym, że... że chciałbym - Leif nerwowo oblizał wargi - to i tak już na to za późno, nie przyjąłby niczego, co wygląda na gest litości.
- Litości? - Einar zmarszczył lekko brwi.
- Nie mów mi, że nie zauważyłeś - przewrócił oczyma. - Tego się nie da nie zauważyć. Jest Dotknięty. Mówiąc krótko, Czerń go zagarnie, prędzej czy później.
- Myślałem... - zamrugał gwałtownie.
- Źle myślałeś - Leif wpadł mu w słowo. - Każdy Dotknięty prędzej, czy później odchodzi, w ten czy inny sposób.
- Więc dlaczego on w ogóle jest w forcie? - zapytał Einar, czując zalewające go uczucie niepokoju, a umysł zalała fala wspomnień. Szczególnie dotyczących tego wspomnienia, które wżarło się pod jego powieki niczym kwas, nie pozwalając o sobie zapomnieć i nawiedzając w koszmarnych snach. - To niebezpieczne, skoro on jak każdy inny może...
- Myślałeś, że jest inaczej? - Leif uśmiechnął się krzywo. - Gwilherm jest jak każdy inny. Umiera i nic nie jest w stanie na to poradzić.
- Na jego miejscu strzeliłbym sobie w łeb - mruknął ponuro Einar. To nie było życie, nie wtedy, kiedy się czuło z dnia na dzień, jak Czerń zagarnia coraz większą część ciebie, czując jak chłód ogarnia ciało, przeżera się przez duszę i nie zostawia w końcu nic, nic oprócz cienia, który dołączy do upiornej armii.
- On umiera i doskonale zdaje sobie z tego sprawę - westchnął Leif. - Ale będzie walczył do ostatniej chwili.
- Kiedy tylko wydaje mi się, że zaczynam go rozumieć, nagle okazuje się, że jest zupełnie inaczej niż myślałem - mruknął Einar. - Chyba rozumiem, jak to jest, chcieć rozwalić jak najwięcej z tego, zanim... to się skończy, ale pewnie tu jest coś więcej, prawda?
- On się czuje zobowiązany - uśmiechnął się lekko Leif.
- Zobowiązany? - uniósł brwi, nie do końca rozumiejąc.
- Czy wiesz, co oznacza jego imię?
- Poza tym, że głupio brzmi? - Einar parsknął krótko.
- Imiona noszą ze sobą znacznie większy ciężar niż tylko dźwięk - Leif odgarnął włosy. - Kiedyś określały to, kim człowiek był, albo kim mógł się stać. Gwilherm potraktował to po prostu dużo poważniej niż ktokolwiek inny, kogo znam.
- Nie znasz zbyt wielu ludzi - wtrącił Einar, zerkając na niego koso.
- Prawda - przyznał Leif, głośno wypuszczając powietrze. - W każdym razie... "wola chronienia". Wziął to aż za bardzo poważnie i... zrobi jak najwięcej.
- Niewiele mu zostało - ocenił ponuro Einar.
- Kiedy będzie już blisko - zaczął pomału Leif - a mówił, że czuje, jak to powoli... jak powoli jest coraz zimniej... on tam pójdzie. Z pieprzoną największą bombą, jaką zdoła przenieść.
- Pasuje do niego - ocenił Einar. - Nawet jego śmierć będzie jednym wielkim pokazem siły...
- Nie kpij - syknął Leif, patrząc na niego prawie że wrogo.
- Nie kpię - powiedział pospiesznie. - Mówię tylko, jak go widzę. Jest jak cholerna personifikacja siły, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka jest po prostu szalony.
- Nie chcę, żeby umierał - westchnął Leif, podciągając kolana pod brodę i obejmując je. - To niesprawiedliwe.
- To dlatego próbowałeś dać się zabić? - zapytał nagle Einar, marszcząc brwi. - Żeby nie widzieć, jak on umiera?
Leif milczał dłuższą chwilę, wpatrując się intensywnie w punkt przed sobą, zupełnie jakby przewiercenie go wzrokiem pozwoliłoby mu uniknąć odpowiedzi na to pytanie.
W końcu jednak zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu, wzdychając ciężko.
- Za długo byłem sam - powiedział, a w jego głosie brzmiało napięcie. - Chyba... nie zniósłbym tego drugi raz.
- Nie jesteś sam - głos Einara był stanowczy, mocno, pewny. Patrzył prosto na Leifa, jakby przez samo spojrzenie chciał go upewnić, że już nigdy nie będzie sam. - Nie pozwolę, żebyś był sam.
Gwilherm, ty skurwysynu, pomyślał Einar, w tym samym momencie, kiedy Leif znalazł się w jego objęciach, desperacko pragnąc kontaktu, dotyku, zapewnienia, że słowa nie były tylko snem.
Zrobił to specjalnie. To wszystko, każde wypowiedziane słowo... cholerny psychol zaplanował wszystko bawiąc się w jakąś chorą odmianę swatki, rozstawiając ich życia niczym pionki na szachownicy.
Zadecydował, że Leif albo nie będzie żył samotnie, albo przynajmniej nie umrze sam.
- Myślisz, że on jeszcze jest? - zapytał Leif zduszonym głosem, tak cichym, że prawie niesłyszalnym.
- Nie mam pojęcia - mruknął Einar, zaciskając zęby. Jeżeli Gwilherm był jeszcze żywy, to z całą pewnością zrobią wszystko, żeby taki pozostał aż do późnej starości, w zwyczajnym akcie zemsty. Jeżeli Einar czegoś nie znosił, to właśnie rozstawiania po kątach. – Ale nawet nie próbuj liczyć na to, że go przytulę, czy coś. Wszystko ma swoje granice.
Leif w odpowiedzi zaniósł się śmiechem. To był jasny i dźwięczny odgłos, wypełniający pustkę, jaką zostawił po sobie poprzedni świat.
Brzmiało trochę jak świt, trochę jak nadzieja.
Albo po prostu ładnie brzmiało.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez selen dnia Śro 0:13, 16 Lis 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

selen
Moderator
Moderator




Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 524
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ze snu...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 11:00, 01 Lis 2011    Temat postu:

<center>TEKST E - Yamna</center>


Kolacja ze zniczy


W powietrzu unosił się mocny, gęsty zapach wosku. Ośnieżone, wąskie alejki biegły kręto między grafitowymi płytami, osłoniętymi od mroźnego powietrza sztucznymi wieńcami. Zakurzone kwiaty targane były przez podmuchy wiatru, który czasami zrywał się z łańcuchów Jesieni. Ta sędziwa kobieta z trudem próbowała go utrzymać w płótnie, utkanym ze złotych liści, ale i te odpadały luźno od sieci drzew. Widać było, że potrzebuje odpoczynku pod pierzyną białego puchu młodej Zimy. Dawidowi, aż trudno było uwierzyć, że będzie się musiała męczyć jeszcze ponad miesiąc, szczególnie, gdy śnieg skrzypiał pod jego skórzanymi butami, a palce, zakrzywione od mrozu, szukały schronienia w grubej kurtce.

Znał ten cmentarz od dziecka, kiedy jeszcze z mamą odszukiwał nagrobki nieznanych mu krewnych, za to teraz doskonale wiedział, gdzie miał się udać - między plątaniną pomników, kojarzonych tylko z widzenia, pod drewnianym krzyżem, śniła jego matka. Miał nadzieję, że to dobre sny, a puchowa powierzchnia wynagrodzi brak ukochanych przez nią kwiatów. Tylko róże w osłonkach z foli, trzymały się z nadzieją, że ciepłe dni powrócą. Były cichą zapowiedzią i obietnicą, że syn nie zapomniał o ukochanej, że z nadejściem wiosny zasieje nowe nasiona, wkopie w ziemie nowe cebulki.

Zanim do niej pójdzie musi odwiedzić innych. Tych, o których czytał w podręcznikach od historii, a o których pamiętał tylko raz w roku. Anonimowych żołnierzy walczących dla wspólnego dobra. Jedna świeczka dla bohaterów, trzy dla matki. Szedł szybkim krokiem, pragnąc jak najszybciej wrócić do ciepła starego samochodu. Okulary parowały mu od wydychanego powietrza, a mijający go ludzie ocierali się warstwami grubych ubrań o jego nie mniej zakryte ramiona. Zamrugał, wyciskając łzy ze szczypiących oczu i zatrzymał się. Przez chwile był gotów przyznać, że to co zobaczył było zaledwie plamą na brudnych szkiełkach. Na ławce koło grobu z rdzawego marmuru siedział chłopak. W zimowej kurtce, o jasnych włosach i czerwonych od zimna dłoniach. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jedyną ozdobą grobu był czajniczek z podgrzewaczem, dwie filiżanki na spodkach i talerzyki, na których leżało coś ciemnego. Chłopak odłamywał nerwowo kawałki jedzenia.

- Szalony – szepnęła do niego trwożnie staruszka w starym futrze z norek i czerwonej czapce na głowie, odwracając się od sprzątanego przez nią pomnika. – Mówię Ci, że szalony. Codziennie do niego przychodzi. Z jedzeniem! A raz był nawet pijany!

W ręce trzymała wiadro i szmatę. Patrzyła wyczekująco, a on kiwając głową, poczuł niewyjaśnioną odrazę do niej i do siebie. Kobieta usatysfakcjonowana gestem i zniechęcona brakiem odpowiedzi słownej sprzątała dalej. Dawid jeszcze chwilę popatrzył na chłopaka, po czym bezsensownie wzruszył ramionami i ruszył w drogę.

Groby nieznanych zawsze sprawiały złowrogie wrażenie, nawet w okolicach Zaduszek. Niepokojąco ciche, zaniedbane, mimo tego, że harcerze kręcili się koło nich ze zmiotkami, a przechodnie ustawiali samotne znicze. Starał się nie myśleć o tym szalonym chłopaku, o grobie, niezapomnianym, a mimo to nieozdobionym ani chryzantemami ani zniczami. Westchnął głośno, zrobił znak krzyża i zapalił swój mały dar dla bohaterów. Myślał o tym, jaką drogą najszybciej pójść do matki, ale to nie miało znaczenia, bo wiedział którędy wróci.

Chłopak nadal siedział i nadal w milczeniu skubał swój posiłek, nie zwracając uwagi na coraz częstych przechodniów, wytykających go palcami.


Wieczorem było u niego głośno. Kawalerkę roznosił dźwięk modnej muzyki i głosu wielu osób, nierzadko ubranych w krzykliwe halloween’owe stroje z maskami potworów, kupionymi w supermarkecie. W pokoju nie było czym oddychać - smród alkoholu, mocnych perfum, potu i papierosów niósł się wzdłuż i wszerz pomieszczenia, odbijając od ścian i mieszając z nowymi falami nieznośnych zapachów barów i tłumów. Dawid zastanawiał się, skąd „do cholery” ma tylu znajomych, gdy ponownie otwierał drzwi kawalerki, wpuszczając nową grupkę ludzi. I co go pokusiło, żeby pozwolić im palić w środku?

- Ej, gospodarz, pijesz z nami?

Nie czekając na niego, znajomi w kuchni rozlewali studenckie drinki – wódkę z wódką. Nie musiał odpowiadać i tak wiedział, że znajdzie się kieliszek dla niego.

- Boże, Dejw, gdybym wiedział, że będziesz w takim humorze, poszedłby świętować na cmentarz. – Zaśmiał się Mikołaj, podając mu kieliszek i rozlewając kropelki wódki na podłogę.

- Nie marnuj… - wcięła się Ewka, ale szybko jej przerwał i mówił dalej:

- Tamtejsi gospodarze na pewno bawiliby się lepiej.

Kilka osób wybuchło głośnym śmiechem, a jego przeszedł dreszcz. Uśmiechnął się jednak.

- Byłoby Ci zimno, kotku. Może są bardziej rozrywkowi, ale mają nieocieplane kwatery – odpowiedział, starając się trzymać fason, ale myśli o dziwnym chłopaku z cmentarza tylko przybrały na sile.

- Dawid! – krzyknęła jakaś dziewczyna z pokoju, a podczas chwilowej ciszy, jaka nastała w kuchni, można było usłyszeć dalsze słowa: - On ma na imię Dawid, tak? Dawid!

Jego znajomi poklepali go po plecach, unieśli szybko kieliszki do góry, a kiedy wypił, wypchnęli go do pokoju. Mieszkanie znowu wypełnił gwar, kiedy szedł do kolejnej grupy ludzi, która skutecznie postanowiła go upić. Jutro będzie miał dużo sprzątania.


- Posprzątałem już mieszkanie. Mamo, nie uwierzysz do czego teraz studenci są zdolni. W życiu nie miałem takich strat. No i kurcze, spóźniłem się prawie na ostatnią mszę. Ale nie martw się – mówił szybko, pocierając dłoń o dłoń, w celu wytworzenia chwilowego ciepła. – Byłem na niej. Kupiłem ci też chryzantemy. Żółte grube i różowe drobniutkie, właśnie te między którymi nigdy nie mogłaś zdecydować. Jutro przyjedzie do mnie ciotka Lidka. Chce cię odwiedzić i żałuje, że nie mogła zrobić tego dzisiaj. Ja nie żałuję, wiesz, moje mieszkanie. No to właściwie tyle. Aha, spotkałem… kogoś niezwykłego, mamo.

Czuł się głupio mówiąc do niej, ale wiedział, że jeszcze gorzej czułby się nic nie mówiąc. Odkąd tylko pamiętał, w czasie kolacji pytała się go o miniony dzień, a on jej wszystko opowiadał. Tak jak wtedy, kiedy miał szesnaście lat i zaczął palić albo gdy miał osiemnaście i powiedział, że chce iść na studniówkę z chłopakiem. Zrozumiała. „Tylko nie wychylaj się, Dawid. Ludzie mają prawo do miłości i brak prawa do wchodzenia innym w alkowę. Chyba, że ona sama przychodzi do nich”.

Westchnął i potarł się po policzkach, mając nadzieję, że chociaż trochę się rozgrzeją. Wiedział, gdzie jeszcze chciałby pójść. I miał już przygotowaną świeczkę. Zerknął jeszcze, czy znicze na grobie matki płoną, a potem skinął jej na do widzenia.

Jasnowłosego chłopaka nie było przy czerwonym marmurze, chociaż gdy Dawid podszedł bliżej, zauważył, że stoi na nim nowy, głęboki talerz z czerwonym barszczem w środku. A obok niego metalowa łyżka. Zupa zaczęła już zamarzać, na jej powierzchni pojawiła się lodowa tafla, a kolor i buraczki opadły na dno. Spojrzał na litery wyżłobione w kamieniu. Mariusz Lewandowski, zmarły tragicznie pod koniec grudnia, w wieku dwudziestu dwóch lat. Tylko o rok młodszy od niego. Zrobiło mu się zimno w środku, w zupełnie inny sposób, niż wtedy jeżeli odpowiedzialna jest za to pogoda. Zimno i ciemno. Chciał stąd odjeść jak najszybciej i prawie zapomniał o zniczu. Zatrzymał się i zapalił samotną świeczkę tuż pod zdjęciem przystojnego, młodego mężczyzny. Nie chciał na niego patrzeć, chociaż jego uwagę zwróciła opadająca na czoło grzywka i figlarny uśmiech.


Do przyjazdu ciotki miał jeszcze trzy godziny, ale zanim ją odbierze z dworca musi upewnić się, że grób wygląda tak jak powinien. Inaczej stara dewota znów będzie gderać, że Marysie trzeba było pochować w jej ukochanym Zagorzewie, gdzie miałaby odpowiednią opiekę. Mimo tego, że często odwiedzał matkę, myśl o pójściu na cmentarz napawała go teraz ogromną niechęcią. I to nie z powodu zimna pogrywającego za oknem. Kiedyś nawet ciężkie krople deszczu nie odwiódłby od pójścia do niej, jeśli tylko tak wcześniej ustalił. A teraz wręcz było to koniecznością, bo Lidzia miewała czasem napady dziwnych humorków.

To nie tak, że nie lubił ciotki. Kiedy był naprawdę chory i musiał prosić o pomoc, to właśnie ona zjawiała się u niego. To ona pomogła mu sprzedać trzypokojowe mieszkanie i kupić kawalerkę, taniej, bo od jej starego adoratora. To ona urządziła stypę po śmierci matki i uraczyła gości odpowiednim jedzeniem i to u niej spędzał najważniejsze święta, nawet wtedy gdy mama żyła. Ale nie mógł nic poradzić na to, że chciała ich rozdzielić, a on musiał być blisko matki. Ciotka twierdziła, że przejdzie mu to, gdy znajdzie sobie żonę. Kochał ją na swój sposób, ale tak mało rozumiała.

Grób wyglądał idealnie: podpalił zgasłe, przez wiatr, znicze i poprawił przewrócony wazon z plastikowymi makami. Przetarł czarną tabliczkę z nazwiskiem matki. Sam zdecydował, że będzie miała sypany kopiec - chciał sadzić jej kwiaty. Pamiętał z jakim pobłażaniem Lidzia kręciła głową i jej zdziwienie, kiedy przywiozła zaszczepki i okazało się, że już trudno je gdziekolwiek upchać. Powiedziała mu wtedy, że jest z niego dumna i że dopóki ona żyje, Marysia nie zostanie bez kwiatów. W tym jednym rozumieli się bez słów.

Na dworcu powinien być dopiero za dwie godziny. Miał wystarczająco dużo czasu, żeby przejść się po cmentarzu. Wiedział, gdzie chciałby iść. Wiedział, gdzie bał się iść. Zaczął wolno przechadzać się pomiędzy grobami, dobrze prezentującymi się w Zaduszki, gęsto otoczonym przez ludzi. Niektórzy mięli nawet łzy w oczach, ale trudno było powiedzieć, czy z tęsknoty, czy przez szalejący wiatr. Wolał wierzyć, że z tęsknoty, chociaż on sam nie płakał za matką od dnia jej pogrzebu. Widocznie tak musiało być. Miesiąc przed śmiercią wykryto u niej nowotwór złośliwy w płucu z licznymi przerzutami do innych narządów. Dopiero wtedy dowiedział się, że kaszlała krwią. Bagatelizowała to, żeby gnać z jednej pracy do drugiej i zapewnić mu odpowiedni komfort życia. Nienawidził się za to. A potem utrzymywał się za pieniądze, wypłacone z jej funduszu emerytalnego. Nie miał własnych, aż do czasu sprzedaży mieszkania. Ale świadomość tego nie była lepsza, żył z trudu i pracy jej całego życia, zresztą tak jak zawsze.

Nogi same zaniosły go na alejkę niedaleko grobu z czerwonego marmuru. Już nie tak bardzo anonimowego - grobu Mariusza Lewandowskiego. Na ławce przed nim siedział ten sam jasnowłosy chłopak, w tej samej czarnej kurtce. Na płycie leżało tym razem ciasto na spodeczku. Dochodził go spokojny, monotonny głos, układający się w poematy Edgara Alana Poe. Zrobił kilka kroków naprzód dostrzegłszy, że znicza nie rozświetla płomień. W tej samej chwili chłopak się odwrócił. Blond grzywka opadała mu na czoło, kiedy wpatrywał się w niego poważnymi, niebieskimi oczami. Dawid skamieniał, odczuwając ulgę, gdy zobaczył szramę przechodzącą wzdłuż policzka chłopaka. Bez trudu można było go pomylić z tamtym. Chociaż po wnikliwym przyjrzeniu się, wyglądał na młodszego.

- To ty postawiłeś tego znicza? – zapytał spokojnym głosem, tym samym, którym wcześniej czytał trzymaną w ręku książkę.

- Tak – przyznał nerwowo, czując się dziwnie pod naciskiem jego wzroku i słów. Mógłby przysiąc, że fale akustyczne wywierały teraz prawdziwy wpływ na jego ciało. Nie mógł się tylko zdecydować, czy uważał to za przyjemne. – Widzę, że zgasł. Jeśli nie masz zapałek…

- Czemu miałbym chcieć, żeby się palił? – zapytał, wprawiając go w jeszcze większe zmieszanie. Gdyby nie fakt, że ucieczka wyglądałaby głupio, już by go tam nie było. Stał jednak skamieniały, próbując przywieść na język słowa, których nie miał. Blondwłosy chłopak chyba wyczuł jego zażenowanie, ponieważ litościwie kontynuował. – Światło zostawia się dla wędrujących, żeby wiedzieli gdzie wracać. Czemu Mariusz miałby chcieć wrócić właśnie tutaj? Płomień powinien mu oświetlać drogę do domu. Czemu oświetlać ma mu drogę na cmentarz? Chciałbyś po śmierci być przywoływany na cmentarz?

Wciągnął głęboko mroźne powietrze, czując jak w przewrotny sposób pali mu gardło. A potem po postawie młodzieńca zrozumiał, że ten naprawdę czeka na odpowiedź.

- Nie… - wyjąkał, ogarniając go wzrokiem. Ciemnozielony szalik luźno zwisał mu z szyi, co w danych warunkach było marnotrawstwem ciepła i materiału. Książka leżała na kolanach, a ręce podłożył pod pośladki, próbując rozpaczliwie je ogrzać. – Mogę go zabrać.

Zrobił krok, ale powstrzymał go smutny uśmiech. Boże, jaki inny od tego na zdjęciu, sprawiający, że znikało prawie wszelkie podobieństwo między odwiedzającym grób i odwiedzanym.

- Myślę, że nie musisz. To miłe, że o nim pomyślałeś. Chociaż wolałbym, żebyś go nie zapalał. – Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś głęboko. – Jeśli to zrobisz, zgaszę go, więc może lepiej żebyś jednak zabrał…

Pokiwał przecząco głową, czując, że zamarznięte członki paradoksalnie się rozluźniają. Szczerze powiedziawszy minęła mu ochota, żeby uciekać. Był ciekawy.

- A to jedzenie? – Zaczął niepewny, czy powinien pytać.

- Mariusz lubił makowiec… i sękacz. Zabrakło mi pieniędzy na sękacz. Wiesz, szkło kosztuje. – Powiedział poważnie, odwracając wzrok na ciasto. Potem wzruszył ramionami.

- Nie… - „Brzydzi Cię” – przeraża Cię jedzenia na cmentarzu?

- Myślę, że chciałby zjeść makowca i żebym zjadł go z nim. Duchy bywają głodne, wiesz?

Niepewnie podszedł trochę bliżej, tak że stał przy krawędzi grobu i ławki.

- A nie chciałby kwiatów?

- A ty chciałbyś dostać wieniec pogrzebowy? Ja bym nie chciał.

Szybka i prosta odpowiedź chłopaka rozbroiła go doszczętnie.

- Chryzantema? – Zaryzykował.

- Chryzantema też bym nie chciał. - Teraz jego rozmówca znów patrzył mu prosto w oczy. - Ale chciałbym makowca. I chciałbym świeczkę, która prowadziłaby mnie do domu.

Nagle wstał i schował książkę do skórzanego neseseru, który leżał tuż koło niego. Zarzucił pasek na ramie i kiwnął mu pożegnalnie głową. Dawid chciał go zatrzymać albo powiedzieć, że zapomniał talerza, ale chłopak szybko oddalił się, nie posyłając mu nawet ostatniego spojrzenia. Zresztą to by było głupie. Chłopak zawsze zostawiał talerze z ich zawartością na grobie. Hieny cmentarne, poprzebierane za ludzi, miały co jeść. Zdał sobie sprawę, że nie zapytał o jego imię. Przez chwilę stał jeszcze bez ruchu, a potem nagle zerwał się biegiem na drugą stronę cmentarza - w kierunku grobu matki. Zdyszany i jeszcze bardziej czerwony niż wcześniej, zaczął szybko gasić kolorowe znicze. Nie mógł się zdecydować, co zrobić z nowym sztucznym wieńcem, ale pytanie czy jej by się spodobał szybko rozwiało jego wątpliwości. Zabierając stertę plastiku, obiecywał, że kupi kolejnego chryzantema. Matka lubiła chryzantemy. Tak jak wszystkie inne prawdziwe kwiaty.


Ciotka Lidka śmiała się prawie dziewczęco, kiedy w skrócie streścił jej przebieg ostatniej imprezy, pominąwszy tylko sytuację nie dla jej uszu. Była kilka lat starsza od jego matki i z prawdziwą gracją nosiła swoją siwiznę. Loczki opadały zalotnie wokół jej twarzy, przeszytej nitkami doświadczenia. Brązowe oczy patrzyły na niego spojrzeniem jego babki i prababki, o czym zresztą nie wiedział. Lidzia miała w sobie coś ujmującego. W modnym brązowym płaszczyku skrywała drobne ciało, wyćwiczone latami ciężkiej pracy. Kochał ją, co nie znaczyło, że w jednej sekundzie nie umiała doprowadzić go do szału. Poprawiła niesforny kosmyk i przejechała palcami po taśmie pasów.

- Będziemy musieli jeszcze skoczyć gdzieś po jakieś kwiaty. Nie cierpię autobusów…

- Pojechałbym po ciebie… – Przerwał jej szybko, ale też nie dała mu dokończyć.

- I stracił taką cudowną imprezę? A może i nawet życie. Mam nadzieję, że już wytrzeźwiałeś – powiedziała, a uśmiech złagodził surowy wymiar jej wypowiedzi.

- To nic takie…

- Nic takiego, nic takiego. Zawsze tak mówicie, a potem byłoby, że ta niedobra Ludwika zawraca mi gitarę. – Pogroziła mu żartobliwie palcem. – I tak się cieszę, że po mnie wyjechałeś i że będę miała, gdzie napić się ciepłej herbaty.

- Przecież wiesz…

Uśmiechnęła się ciepło i wyrozumiale. A on mimo tego, że jechali na cmentarz poczuł się lekko. O tak, bardzo ją kochał. Nie tak jak mamę, ale bardzo.


W milczeniu patrzyli na cichy nagrobek, pośród hałaśliwego Zaduszkowego cmentarza. Wokół krążył przytłumione dźwięki cichych rozmów, kropel drobnego deszczu uderzającego o rozgrzane pokrywki świec, skrzypienia butów na śniegu i zawodzenia wiatru.

Ciocia nie skomentowała słowem kilku liści, które zagnieździły się w miejscu, gdzie wcześniej był wieniec, a teraz stały nowe chryzantemy. Od niego i od niej. Modliła się jeszcze przez chwilę, a potem zaczęła ustawiać znicze, wkomponowując je we wzory utworzone już przez niego i ich bliskich. Wyprostowała się i uśmiechnęła tym smutnym, tęsknym uśmiechem kogoś, kto stracił ważną osobę.

- Możemy iść – wyszeptała, nie chcąc psuć atmosfery.

Dopiero gdy odchodzili dotarło do niego to, że żadna ze świec na grobie nie była zapalona.

W domu odgrzała trochę przywiezionego przez siebie jedzenia, mamrocząc coś na temat tego jaki był chudy. Zaproponował jej żeby została na noc, ale odmówiła. Po posiłku chciała jechać. A on, gdy tylko wrócił z dworca, zapalił świecę w oknie swojej salono-sypialni. Chciał oświetlić matce drogę do ich nowego domu. Uśmiechnął się na myśl, że ciocia być może rozumie trochę więcej, niż się spodziewał.


Chodził na cmentarz częściej niż kiedykolwiek. Było mu wstyd, bo nawet po śmierci matki nie bywał tam dzień w dzień. Gdy umarła był w drugiej klasie liceum i ciotka przyrzekła mu, że jeśli nie będzie sobie radził, zabierze go do Zagorzewa. Nie żeby nie lubił tamtej niewielkiej wioski, ale był przyzwyczajony do życia w mieście, do swojej szkoły i swoich znajomych. Nie chciał tracić wszystkiego na raz. Ona to rozumiała, chociaż z odległości sześćdziesięciu kilometrów strzegła go jak tylko potrafiła. Jednak nie było to potrzebne. Wiedział, że został sam i że tylko od niego zależy jego przyszłość. Zrezygnował z szalonych planów związanych z kinematografią, które od lat czaiły się na dnie jego serca i zabrał za życie z porządną matematyczną dyscypliną. Dwa lat później był dumnym posiadaczem zielonego, uniwersyteckiego indeksu na kierunku ekonomii i zarządzania. Teraz wiedział, że podjął dobrą decyzję. W pewien sposób lubił to czego się uczył, a ciotka Lidka, która miała znajomości chyba wszędzie, załatwiła mu pracę w banku – jak tylko zrobi magisterkę. Powoli nawet pisał już pracę na temat orientacji ekonomicznej polaków, która wypadała szczerze powiedziawszy dość żałośnie.

Alejki poprowadziły go do pomnika z rdzawego marmuru. Westchnął widząc, że znowu go nie zastał – czwarty raz z rzędu. Od Zaduszek przychodził tu codziennie, znajdując lub nie, resztki jedzenia dla Mariusza, ale nie było nawet śladu blondwłosego chłopaka. Gdyby nie to, że przychodził nieregularnie, przysiągłby, że tamten go unika. Tylko jak można unikać kogoś, jeśli się nie wie, że cię szuka? Zmarzniętymi rękoma (jesienio-zima w tym roku była naprawdę paskudna) odwinął biały papier, trzymanej w ręce paczuszki i po chwili zastanowienia, położył kawałek sękacza na płycie. Szczerze powiedziawszy, nie miał zielonego pojęcia jak inaczej mógłby zasygnalizować to, że wciąż się tu pojawia. Westchnął i znów zerknął na fotografie. „Głodne?” – zapytał się w myślach i pokręcił niedowierzająco głową. Sam nie wiedział czemu tak łatwo dał się w to wkręcić, ale fakt faktem wieczorami palił w domu świeczkę dla matki. Myśl, że mogłaby go odwiedzić napełniała go dziwnym ciepłem.


- Jedzenie? Dla głodnych duchów? Szkoda, że nie reinkarnacja. – Zaśmiał się Mikołaj, a potem podniósł, drżącą z zimna ręką, papierosa do ust. Zaciągnął się mocno. – Nie patrz na mnie takim wzrokiem – dodał z rozbawieniem.

- Nie mówiłem Ci tego, żebyś się nabijał. Wracam do środka.

Nie wiedział jakim wzrokiem na niego patrzył, ale miał nadzieję, że wyrażał on całą dezaprobatę jaką czuł teraz do przyjaciela. Zwrócił się w kierunku drzwi do klubu, gdzie reszta jego najbliższych znajomych upijała się i grała w bilard, a przynajmniej twierdziła, że to robi. Jego zdaniem już godzinę temu minęła chwila, w której ktokolwiek z nich dałby radę nie tylko trafić kolorową bilą do łuzy, ale też przesunąć jakąkolwiek z nich poprzez uderzenie białej.

- Dziady. – Usłyszał poważny głos Mikiego. Skierował na niego swoje spojrzenie. Z twarzy przyjaciela znikło rozbawienie, sprawiając, że rysy twarzy nabrały zmysłowej ostrości. Mikołaj miał piękną twarz i gdyby nie błaznował, robiłby piorunujące wrażenie. Na szczęście dla swojego otoczenia, a przede wszystkim dla niego, nie ujawniał tego zbyt często. – Dość nowoczesne, z tego co mówisz – dodał, a w jego głosie znów pojawiły się kpiące nutki.

Przestąpił z nogi na nogę, czekając, aż chłopak będzie kontynuował, ale on się nie śpieszył. Rzucił resztkę papierosa na betonowe płyty i wyjął paczkę z kieszeni. Wyciągnął ją w kierunku Dawida. Kiedy wyjęli po długim linku, zaczął je podpalać. Światło tańczyło w jego oczach i rzucało cienie na włosy. Dawid przymknął oczy, kiedy brał głęboki wdech powietrza z dymem. Dawno temu przestał wyobrażać sobie ciemne kosmyki Mikołaja między swoimi palcami, kształtne usta, półotwarte, ledwo łapiące powietrze i oczy, nie spuszczające z niego pragnącego wzroku. Zabawny był fakt, że nigdy nie pozwolił sobie na więcej. Byli przyjaciółmi, ale w innym sensie Miki równie dobrze mógłby nie istnieć.

- Jak dla mnie chłopczyk leci kiczem i tanim romantyzmem. Załamał się po stracie ukochanego... kogokolwiek, którego pewnie nawet nie lubił, więc postanowił dramatyzować. Nawet na Wikipedię mu się nie chciało zajrzeć, przeczytałby tam, że jedzenie dla duchów tak, ale dwa razy w roku. Zgodnie z tradycja starosłowiańską. To żałosne, a ty z jakiegoś dziwnego powodu na niego lecisz. I nawet nie protestuj. Jeśli masz ochotę na coś tandetnego, idź do burdelu.

Mikołaj uśmiechnął się słodko. Dawid zdał sobie sprawę, że gdyby nie papieros w ręce zostawiłby go tu, nie dając mu szansy dokończyć. Albo po prostu obiłby mu gębę. Był wściekły, ponieważ to co mówił jego przyjaciel miało sens, a także dlatego, że obaj mięli tego świadomość. Poczuł, że Miki kładzie mu ciepłą dłoń na plecach i wyjmuję fajkę z dłoni.

- Nie daj się zwariować. Smarkacz nie jest tego wart – wyszeptał. Jego uśmiech i ciepłe spojrzenie były kusząco blisko.

- Nie dam – odpowiedział, odsuwając się, a Mikołaj wybuchł śmiechem. Dawid wiedział, że nie był w jego typie. Może Ewka była, a może nikt nie był wystarczająco dobry.


Książki ważyły tonę, albo więcej. W dodatku miał wrażenie, że kręci się bez celu pomiędzy wysokimi półkami w czytelni głównej filii Biblioteki Miejskiej. Ciemność tuneli rozpraszana była przez ledwo widoczne znad regałów światło, a w powietrzu unosił się zapach kurzu, starego papieru i świeżego tuszu drukarskiego.

Tomy, które trzymał w rękach, podała mu niezbyt uprzejma bibliotekarka, ale resztę potrzebnej mu literatury kazała szukać samemu. Gdyby tylko Propedeutyka inwestowania znajdowała się na półce z napisem Ekonomia, nie byłoby w tym nic trudnego. Tylko, że tamta część regału obstawiona była ciemnymi, przygnębiająco grubymi książkami medycznymi, które nie miały klasy, obleczonych w kolorowe, laminowane okładki, potrzebnych mu podręczników.

Westchnął, kierując się do stolików umieszczonych na końcu sali. Musiał przejrzeć te książki - jego promotor zaczynał się czepiać. Miał prawdziwego pecha, że trafił na Stasiowskiego, którego nie obchodził fakt, że był dopiero na pierwszym roku magisterki. Położył tomy na starym, zdezelowanym stoliku i usiadł na niewygodnym krześle. Z plecaka wyjął duży zeszyt zastanawiając się nad pierwszym pytaniem do ankiety, którą zamierzał przeprowadzić. Niesamowity quiz Dawida Korczucha, pytanie pierwsze - bessa to: konstelacja gwiazd, nowa marka na rynku RTV/AGD wprowadzona przez sieć TESCO, a może nazwa starodawnego przysmaku polskiego przygotowywanego na święta Bożego Narodzenia? Parsknął śmiechem i rozejrzał się po czytelni. Kilka osób patrzyło na niego karcącym wzrokiem, kiedy próbował przyjąć minę niewiniątka. Sięgał po pierwszą z leżących przed nim książek i nagle zamarł. Tyle razy był na cmentarzu i nic, a teraz siedząc w bibliotece i próbując spełnić oczekiwania nadgorliwego docenta, spotkał go. Przez głowę przemknęło mu to, co mówił ostatnio Mikołaj, ale szybko wyrzucił z niej tą myśl. Wstał zostawiając wszystkie rzeczy na stoliku i ruszył w kierunku specyficznego znajomego.

- Mogę? – zapytał cicho, a potem przeklął się za to, że nie wziął książek. Musiał wyglądać głupio próbując dosiadać się do chłopaka z pustymi rękami. Teraz jednak nic nie mógł z tym zrobić.

Niebieskie oczy podniosły się na niego na znad grubego tomu Mitologii greckiej.

- Jasne.

- Właściwie to… - „Powiedz coś, powiedz coś, powiedz coś”, bezskutecznie maltretował się w myślach. – Cieszę się, że cię widzę. – Gorszej rzeczy nie mógł wymyślić, więc starał się uśmiechnąć tak uroczo jak tylko potrafił.

- Cóż… ja chyba też.

Dawid nie zrobił nic, żeby zająć wolne miejsce. Czuł się idiotycznie stojąc bez ruchu, ale był zbyt zajęty zbieraniem całej swoją odwagi (która nagle ulotniła się w zdumiewający sposób i zostawiła go samego) żeby się tym przejmować.

- Nie miałbyś ochoty na kawę? W kawiarni? – dodał, czując że na jego policzki wstąpił dekonspirujący go rumieniec zażenowania.

- Muszę się pouczyć. – Blondyn wskazał na leżącą przed nim książkę.

- A tak, jasne. Ja też. Przepraszam – zaczął mówić szybko, stwierdzając, że zrobił z siebie kompletnego głupka. Został spławiony i pora się zmyć.

Chłopak roześmiał się cicho.

- Zajmie mi to jeszcze z godzinę. Może trochę więcej, jeśli ci się nie spieszy…

- Nie, nie spieszy.

Zaczął się odwracać, żeby przenieść swoje rzeczy do stolika zajmowanego przez blondyna.

- Michał.

- Co? – Zapytał zdezorientowany, ale też dziwnie szczęśliwy.

- Mam na imię Michał.


Michał był… Michał. Dawid naprawdę z całej siły starał się nie zachowywać jak rozentuzjazmowana panienka, ale po kilku rozmowach z Mikołajem, ten uświadomił mu, że wpadł jak śliwka w kompot i że nie ma dla niego ratunku. A przyjaciel odzywa się do niego tylko dlatego, że ma nadzieję, że prędzej czy później mu przejdzie albo przynajmniej trochę się ogarnie.

Dawno nie miał tak dobrego okresu w życiu. Stasiowski dostał to na co zasłużył, przynajmniej tak twierdzili studenci, to znaczy porządne zapalenie płuc. A on zaś liczył czas dźwiękami komórki, oznajmiającymi, że Michał odpisał. Nie zawiódł się na nim w żaden sposób. Chłopak mimo tego, że był specyficzny, okazał się być tak interesujący jak się wydawał. Był przystojny, miał ogromną wiedzę na wiele tematów i ekscentryczne podejście do życia. Mogli godzinami rozmawiać i wymieniać się opiniami. I miał nadzieję, że nie wydaje mu się, ale że Misiek naprawdę go lubił.

Uwielbiał te namacalne wręcz spojrzenia niebieskich oczu, długie rozmowy przez telefon, wspólne spacery, a nawet odwiedzanie cmentarza. Kiedy pierwszy raz jadł wiejską kiełbasę i chleb nad grobem miał wrażenie, że każdy kęs staje mu w gardle. Za to gdy Michał zrobił i przyniósł rybę po grecku – ulubioną potrawę jego matki był naprawdę przyjemnie zaskoczony, mimo tego, że nadal nie przyzwyczaił się do pomysłu karmienia zmarłych.

Po miesiącu od spotkania w bibliotece zabrał Michała na imprezę do Mikiego, który też zachowywał się dużo lepiej, niż był w stanie to przewidzieć. Wymienili wtedy z Miśkiem kilka szybkich, przyprawiających o zawroty głowy (ze strachu i podniecenia) pocałunków. Oczywiście po alkoholu. Kolejnego dnia, mimo ogromnego kaca i minus dziesięciu stopni na termometrze oznajmił swojej matce, że się zakochał. Poważnie. Może nie do końca życia, ale poważnie.


- Niedługo rocznica śmierci twojego brata – powiedział Dawid, przyglądając się ozdobionej łańcuchami wystawie H&Mu. Przed chwilą byli na obiedzie w KFC, a teraz wybrali się na poszukiwania prezentów dla bliskich znajomych. – Co sądzisz o tym szaliku?

- Nie znam się. Dwudziestego drugiego. Dla tej czarnej? Dziewczyny Mikołaja? – zapytał, zerkając na komórkę, która niedawno wyrzuciła z siebie zirytowane warknięcie, będące jego dzwonkiem. – Może kupiłbym taki sam dla Karolci. Nie cierpię świąt.

- Nie przesadzaj. Jesteś gejem, powinieneś się w tym orientować. Nie czytałeś Strasznej Księgi Homoseksualistów, czyli co każdy stereotypowy gej musi wiedzieć? To żenujące. Może jeszcze nie wiesz jaki kolor to fuksja? – Zaśmiał się, łapiąc go za rękę, gdy tylko wsunął komórkę do kieszeni. – Co zamierzasz wtedy robić?

- Fuksja to nie kolor tylko kwiat. Myślę, że chciałbym… nie wiem, może spędzę ten czas z rodziną… wiesz tak rzadko ich odwiedzam, a tu i rocznica i święta. Myślisz, że mógłbym ich kupić kilka? – Przybliżył twarz do szyby, próbując przez szkło odczytać cenę na zwisającej metce. – Nie mógłbym. Szlag.

Dawid zaśmiał się i przyciągnął go w niewinnym geście bliżej siebie. Ich zimowe skafandry otarły się o siebie, nie dając im ani trochę intymności. Zresztą na nic więcej nie odważyłby się w galerii, gdzie fale ludzi przepływały obok nich. Ludzi gotowych wpychać nos w ich prywatność.

- Nie przejmuj się. Zawsze zostały kubki. – Przybliżył się do szyby, kopiując ruch swojego chłopaka. – O kurwa. Aż tyle? Za kawałek wełny? Gdybym wiedział, że to taki interes sam nauczyłbym się robić na drutach.

Michał pokręcił niedowierzająco głową, na co Dawid uśmiechnął się promiennie. Miśka ciężko było oderwać od przygnębiających myśli o życiu i śmierci, od wspomnień o Mariuszu. A ostatnio było gorzej, dlatego pomyślał, że zakupy odstresują ich obu. Na szczęście nie pomylił się.


- Misiek, tu ja. – Martwił się coraz bardziej. Zostało trzy dni do rocznicy śmierci Mariusza, a Michał był coraz bardziej markotny i przygnębiony. Dlatego teraz stał z telefonem przy uchu, na parkingu przed budynkiem swojego uniwersytetu i przestępował nogami z miejsca na miejsce. Mikołaj stał obok i wolno palił papierosa, pozwalając, aby z zimna odpadały mu nie tylko palce, ale też i całe ręce. Jeśli jesień w okolicach Suwałk była straszna to na zimę brakowało epitetów w skali porównawczej. – No wiem, że umiesz czytać. W porządku? Chory? Coś poważnego? – Przez chwilę słuchał odpowiedzi, rzucając ostrzegawcze spojrzenia Mikiemu, który szykował się do gaszenia peta. A ponieważ znał swojego przyjaciela to pewnie też do zapalenia kolejnego. – Jesteś pewny? Więc nie jedziesz do rodziny?

Z przerażeniem zauważył, że wcale się nie pomylił. Zaczął desperacko kręcić głową.

- Wykład trwa dwie godziny – powiedział Mikołaj, akcentując każde słowo wyraźnym ruchem warg.

- Zabije. Nie, nie ciebie. Może do ciebie wpaść? Zrobię rosół albo coś. – Miki parskał śmiechem, wypuszczając duże kłęby dymu. – Dobrze. Wypoczywaj dużo i pij wodę. A leki masz? Wcale nie jestem nadopiekuńczy, po prostu się martwię. Okej, pa.

- Czyżby twoje słoneczko stwierdziło, że nie będzie przez kilka dni oświetlało tej przebrzydłej, ciemnej zimy? – zakpił z niego jego najlepszy przyjaciel.

- Zamknij się i daj szluga.


Co prawda Misiek powtarzał mu, że sobie poradzi, ale Dawid nie był w stanie zachować spokoju. Kręcił się po swoim mieszkaniu, paląc jednego papierosa za drugim, jakby się uparł okadzić każdy kąt w domu. Zastanawiał się, czy jego chłopakowi przypadkiem nie wpadnie do głowy genialny pomysł w stylu: „raz do roku mogę nocować na cmentarzu, w końcu w rocznicę śmierci nie chciałbym być sam”. A to, że na dworze jest zimno nagle stanie się nieistotną drobnostką. Już sobie wyobrażał jak Michał mu mówi: „wiesz, na początku było trochę chłodno, ale potem nos mi zamarzł i dzięki temu nie musiałem cały czas smarkać, nie cierpię być chory”. Dawid krótko parsknął śmiechem, a już po chwili siedział na taborecie w przedpokoju, zakładając drugą parę skarpet i buty. Chciał tylko zobaczyć, co z Michałem – jeśli chłopak nie będzie miał ochoty na jego towarzystwo, wróci do domu.

Szedł szybko, nie przejmując się autobusami, które w ich mieście jeździły z częstotliwością jeden na dwadzieścia minut, oczywiście jeżeli miało się szczęście i to była akurat ta linia, która odwiedzała wszystkie osiedla. Szalik przesłaniał mu usta, sprawiając, że czuł na nich nieprzyjemną wilgoć, a na okularach zbierały się kłęby pary przesłaniające mu widok. Na szczęście Misiek nie mieszkał zbyt daleko, ale jak większość studentów w pobliżu uniwersytetu. Poczuł ulgę widząc znajome, kolorowe szyldy sklepów nad jego kamienicą. Zatrzymał się przed przejściem dla pieszych, próbując mentalnie zmusić samochody do ustąpienia mu drogi. Niestety na niedalekich światłach właśnie zapaliło się zielone, więc musiał poczekać. Popatrzył na kamienicę naprzeciwko, szukając okna na drugim pietrze. W kuchni jego chłopaka nie paliło się światło, więc pewnie grzecznie leżał w łóżku, kiedy on panikował. Albo wybrał się na cmentarz. Jego wzrok padł na kawiarnie pod mieszkaniem i zamarł, czując jak ucieka mu oddech. Michał siedział zwrócony przodem do wielkiego okna, patrząc prosto na niego.

Dawid poczuł jak zbiera w nim wściekłość. Chłopak wcale nie wyglądał na chorego. Najspokojniej w świecie siedział sobie w kawiarni, być może na kogoś czekając. I to na pewno nie na niego. Zacisnął, schowane w kieszeniach ręce w pięści, czując jak jego całe ciało się napina od tłumionego gniewu. Więc Misiek nie miał czasu dla niego, ale miał go dla kogoś innego? Ciekawy czy ten ktoś inny był przystojny. Zdawał sobie sprawę, że być może trochę przesadza, ale nic nie mógł poradzić na poczucie żalu i zdrady. Przecież dzisiaj rozmawiali! Michał mógł mu powiedzieć, że chcę się z kimś spotkać. Chyba, że nie mógł. Nie zauważył nawet, że samochody przestały jechać, a on stał jak głupi przed pusta ulicą. Jego oddech przyśpieszył z gniewu , co sprawiło, że para ograniczyła mu widzenie do minimum. Nie mógł przegapić jednak tego, że Michał zaczął szybko nakładać na siebie kurtkę i iść w jego stronę. Nie chciał z nim rozmawiać. Zdążył jeszcze odwrócić się na pięcie i zrobić kilka kroków do przodu, gdy usłyszał przerażający pisk opon i ciężki huk uderzenia. Serce zamarło mu, kiedy znów odwracał się przodem do ulicy. Jego wyobraźnia wytworzyła obraz, zanim jeszcze go zobaczył. Ale obraz jaki mu podsunęła nie był nawet w połowie tak zły, jak to co ujrzał.

Niecałe dwadzieścia kroków przed nim zatrzymało się nowe, eleganckie audi. Na masce samochodu widać było wgniecenie, a przednia szyba była pęknięta. Na ulicy, niedaleko chodnika leżał Michał. Z głowy sączyła mu powoli krew, a z ust wypłynęła jej wąska smużka. Jego lewa noga wygięta była pod dziwnym kątem, a wyciągnięta ręka wskazywała na auto. Sparaliżowany widział jak z audi wychodzi podenerwowany, młody mężczyzna, narzekający na dzieciaki wbiegające na jezdnie. W ręce trzymał komórkę, pewnie po to, żeby zadzwonić po pomoc. Koło Miśka zaczęli się zbierać gapie. Jakaś dziewczyna uklękła przy nim i zaczęła sprawdzać puls oraz oddech. Nie rozglądając się nawet po ulicy rzucił się w ich kierunku. Nieznajoma kazała się wszystkim odsunąć i dzwonić po pogotowie. Patrzył jak rozpina kurtkę Michała i przez cienką koszulę przystępuje do resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Przyklęknął tuż przy niej, nie będąc w stanie zrobić nic innego, jak tylko głaskać chłopaka po ciepłej twarzy. Szeptał głupie: „wszystko będzie w porządku” jak mantrę, ale czuł, że łzy spływają mu wzdłuż policzków.

Nie był pewny jak długo czekali na pogotowie, wysoki sygnał dźwiękowy przerwał jego bezsensowny potok słów. Jakiś mężczyzna kazał mu się odsunąć i wypytywał o szczegóły wypadku, kiedy ktoś inny zakładał Michałowi kołnierz ortopedyczny i rozkładał defibrylator. Dawid jak przez sen powtarzał, że jest jego chłopakiem i że to jego wina. Kierowca audi kręcił się niespokojnie wokół nich, ale szybko podszedł do wozu policyjnego, kiedy tylko ten nadjechał. Nie zdążył odpowiedzieć na wszystkie pytania, zanim mężczyzna przeprowadzający defibrylację stwierdził, że to bez sensu i że nie ma co marnować czasu. Widział jak pakują Miśka do ambulansu i poczuł wdzięczność, że nie przykryli go czarnym workiem. Czarnowłosy ratownik zerknął na niego i bardziej wyartykułował ustami, niż powiedział: „będziemy jeszcze próbować”.

Jeden z policjantów podszedł do niego i zapytał czy podwieźć go do szpitala. Nie kontrolując siebie w najmniejszym stopniu, czując się wykończony i pusty, wsiadł do wozu policyjnego. Już w środku ten sam mężczyzna zapytał go, czy mają do kogoś zadzwonić. Poprosił o Mikołaja.


Siedział na korytarzu SOR-u szpitala miejskiego, przytulony do silnego ciała Mikołaja i odurzony lekami uspokajającymi. Lekarze, ratownicy i pielęgniarki kręcili się tam i z powrotem jakby nie mogli sobie znaleźć miejsca. Właściwie na nic już nie czekali. Michał nie żył. Dwie godziny temu stwierdzono zgon, ale jakoś nie mógł się zmusić, żeby gdzieś się stąd ruszyć. Nawet na rodzinę Miśka nie było co czekać, ponieważ ta pojawić się miała dopiero jutro rano. Popatrzył błagalnie na młodą pielęgniarkę, ale kiwnęła przecząco głową. Nie mógł go zobaczyć, nie był członkiem rodziny, a bardzo miły lekarz odradzał mu oglądanie przyjaciela, gdy ten przechodzi sprzężenie pośmiertne.

- Zostaw im mój numer. Niech Lewandowscy zadzwonią kiedy pogrzeb – wychrypiał, nie rozpoznając swojego głosu. Mikołaj tylko kiwnął głową i na chwilę zostawił go samego.

To wszystko była jego wina. Gdyby tylko został w mieszkaniu, usiadł na dupie i posłuchał Miśka. Gdyby nie był nadgorliwym palantem, gdyby nie uciekał. Mógł nawet sam wpaść do tej cholernej kawiarni i zrobić awanturę! Gdyby tylko…

Czuł jak jego ciałem wstrząsa dreszcz, jego żebra drżały niekontrolowanie od tłumionego szlochu. Jakby znikąd nagle pojawił się Mikołaj i przytulił go mocno.

- Oj, Dejw, Dejw. Pora się stąd zbierać.


Już od tygodnia był u Mikiego, który z jego powodu nie tylko nie pojechał na święta do domu, ale też nawet na chwilę nie zostawiał go samego. W ciszy wysłuchiwał jego gdybań, komentując je tylko słowami „to nie twoja wina” albo „nie miałeś na to wpływu”.

Siedział przy okrągłym stoliku w kuchni, tępo wpatrując się w ustawiony przed sobą talerz z jedzeniem.

- O nie, Dejw. Rozumiem, że jest ci ciężko, ale przestań się zadręczać. - Mikołaj siadł na krześle przodem do oparcia, tak żeby mieć na niego dobry widok. – Czy chciałeś żeby wpadł pod ten cholerny samochód?
Kiedy nie zrobił nic, żeby mu odpowiedzieć, Miki mocno wziął jego twarz w swoje ręce i skierował ją tak, żeby patrzyli sobie w oczy. Dawid nie był w stanie długo wytrzymać jego spojrzenia.

- Nie.

- No właśnie. Rozumiem, że się śpieszył do ciebie i wybiegł na tą ulicę, ale przecież nie chciałeś żeby został potrącony. To nie twoja wina! – Ostatnie zdanie mocno zaakcentował. – Możesz zostać u mnie tak długo jak chcesz, nawet jak już chłopaki wrócą, ale do sesji zimowej masz się otrząsnąć. Nie pozwolę, żeby którykolwiek z nas ją zawalił. Rozumiesz? Musisz żyć dalej, nawet po co, żeby móc zanosić jedzenie na grób Michała.

Mimo tego, że słowa Mikołaja brzmiały ostro, jego twarz wyrażała prawdziwe zmartwienie. To przypominało mu czemu przyjaźnią się prawie przez całe życie. Na Mikiego zawsze można było liczyć. Pokiwał głową, czując, że ledwo hamuje łzy. Ostatnio miał ogromny kłopot, żeby zachowywać się męsko.

- Dobrze, zjedz cokolwiek i zbieramy się spać. Jest już późno – powiedział, wstając z krzesła i zaczynając zmywać naczynia.

- Nie zadzwonili.

- Hym?

- Nie zaprosili mnie na jego pogrzeb. Nawet oni wiedzą, że to moja wina.
Nałożył na widelec trochę sałatki przyniesionej przez Ewkę, ale zaraz potem ją z niego strząsnął. Nie był głodny, z drugiej strony Mikołaj mu nie odpuści. Nigdy nie odpuszczał.

- Nie bądź głupi.


Leżeli wtuleni w siebie. Czuł za plecami silne ciało Mikiego i dotyk gorącej, nagiej skóry. Obaj spali tylko w bokserkach. Dawid to doceniał, wiedział, że Mikołaj chce mu zapewnić tak dużo ciepła i komfortu jak tylko mógł. Jego ramiona oplatały go w pasie. Było mu naprawdę przyjemnie, nawet jeśli nie mógł pozbyć się z myśli obrazu leżącego na asfalcie Michała. W snach Misiek miał otwarte oczy i patrzył na niego oskarżycielsko. Wciągnął mocno nosem przyjemny zapach szamponu do włosów Mikołaja, którego zresztą teraz on sam też używał.

- Śpij. – Usłyszał ciche polecenie. Ciepły oddech omiótł mu kark, kiedy jego przyjaciel mówił. To był impuls; odwrócił się lekko i patrząc w jego oczy, zbliżył ich usta do siebie. Natychmiast poczuł jak Mikołaj go odpycha. – Jeszcze raz to zrobisz, a cię zabiję. Śpij.

Czując się strasznie zażenowany, odwrócił się znów tyłem do Mikołaja. Oczywiście Miki był przystojny i był świetnym kumplem, ale nigdy nie mogło by ich łączyć coś więcej. Nawet teraz kiedy tak desperacko potrzebował innego człowieka.


Tak jak przewidywał, Mikołaj mu nie darował. Właśnie dlatego teraz spędzał Sylwestra w wąskiej grupie ich najlepszych znajomych. Mieszkanie Hanki przystrojone było licznymi balonami, niektórymi napompowanymi z prezerwatyw, mających falliczny kształt. Wszyscy uznali, że to bardzo zabawne. Wtulał się w kąt kanapy, patrząc jak Adrian, jego były chłopak uśmiecha się do niego zalotnie. Wiedział czemu Miki go zaprosił, ale przecież nie chodziło o to, żeby przespał się z byle kim. Chodziło o to, żeby dzielić czułość z kimś, kto jest dla niego ważny. Westchnął i wziął do ręki zimną jeszcze butelkę wódki.

- To za nowy rok, niech nas zaskoczy – powiedział, kiedy rozlał już wódkę do kieliszków.

Jego przyjaciele wybuchli śmiechem, a Ewka włączyła przyjemnie sączącą się, ale nie przeciążającą płytę Three Doors Down. W neorockowym klimacie mięli witać nowy rok. Dawid zaśmiał się na tą ironiczną zgodność.
Było jeszcze wcześnie, kiedy Miki odprowadził go do sypialni, bo się upił i nie był w stanie doczekać nawet do dwunastej. Wiedział, że nikt nie będzie miał mu tego za złe, nawet w normalnych okolicznościach by nie mięli. W dodatku między Bogiem a prawdą, potrzebował tego.


Stał przed bramą cmentarza, wpatrując się w niezwykle finezyjne kształty, w jakie był wygięty pomalowany na czarno metal. Jakoś nie mógł się zmusić, żeby wejść. Wczoraj był w szpitalu, ale oprócz tego, że rodzina Michała zabrała ciało, nic się nie dowiedział. Ani tego kiedy był pogrzeb ani jak się z nimi skontaktować. Nie mógł zrobić nic innego jak po prostu tu przyjść. Miki zaoferował mu nawet swoje towarzystwo, ale odmówił. Chciał w samotności posiedzieć przy grobie z czerwonego marmuru. I być może zjeść tam tą cholerną pizze, którą w ogromnym kartonowym pudełku niósł przez całe miasto. „Czy Mariusz lubi pizze? Czy Misiek ją lubił?” – zapytał się w myślach.

Zbierając całą swoją odwagę, wszedł na cmentarz. Skierował się w stronę jego starej części, bez trudu rozpoznając drogę. Nie miał ochoty na podziwianie widoków, które zresztą straszyły brudnym śniegiem, wszędzie gdzie się tylko spojrzało. Był już na znajomej ścieżce, kiedy poczuł jak jego serce zaczyna przyśpieszać. Na ławce przed grobem Mariusza siedział blondwłosy chłopak w czarnej kurtce. Niemal od razu przeklął się za nadzieję, która opanowała nie tylko jego myśli, ale też rozluźniła całe jego ciało. Był pewny, że mu się wydaje, ale z jakiegoś irracjonalnego powodu rzucił się biegiem w tamtym kierunku.

Gdy dobiegł, a fatamorgana nie znikła, pomyślał, że może Michał miał brata. Jednak, gdy tylko chłopak odwrócił się, zauważył znajomą szramę na policzku i sinawe stłuczenie na czole. Chłopak patrzył na niego spokojnie i bez słowa.

- Co? Jak? – pytał, czując jak jego serce podskakuje z zaskoczenia i radości. Ale chłopak ani nie odpowiedział ani nawet nie uśmiechnął się. Wskazał głową na płytę nagrobną.

Dawid przestał się w niego cielęco gapić i przyjrzał się tablicy. Nic nowego, wszystko to już znał. Mariusz Lewandowski, zmarły dwudziestego drugiego grudnia tysiąc… Zamarł, a serce opadło mu, aż do żołądka. Musiało mu się wydawać. To nie możliwe. Wpatrywał się usilnie w rok śmierci chłopaka. Rzeczywiście na początku była na pewno jedynka – nie dwójka – a zaraz po niej zero, które wcale nie było zerem. Wcześniej myślał, że w żłobieniu pojawiła się rysa, która przebiega przez środek cyfry, ale po gruntownym przyjrzeniu można było dostrzec, że kiedyś to była dziewiątka, której ogonek ktoś połączył z górnym brzuszkiem. Ale jak? Grób był nowy, nie z tysiąc dziewięćset jedenastego. Niedowierzająco popatrzył na Michała, który przecież zginął i nie powinno go tutaj być. Bojąc się, że zniknie, dotknął ostrożnie jego policzka. Mimo, że był zmarznięty, przebijało się nieco żywego ciepło. Odskoczył od niego jak oparzony.

- Czy boisz się… - „mnie?” – Ciemności?

Pytanie było zadane prawie szeptem, znajomym głosem Miśka.

- Nie – powiedział, czując, że drży z przerażenia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez selen dnia Śro 0:14, 16 Lis 2011, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

selen
Moderator
Moderator




Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 524
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ze snu...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 11:08, 01 Lis 2011    Temat postu:

<center>TEKST F - Merkucja</center>

„Exodos”


A man can never dream these kind of things
Especially when she came and spread her wings (Songbird)


Drzewa rosną w pewnym porządku. Jest drzewo, jest fragment zieleni, utworzony przez kępy soczystej trawki, jest niski, czerwony słupek, znowu zielona plama i następuje kolejne drzewo. A drzewo następuje powoli, wynurzając się majestatycznie spomiędzy oparów skłębionej ziemi. Najpierw pojawia się pień, pozostawiając w tyle niewidzialną plątaninę korzeni. Od pnia na wysokości na tyle dużej, bym musiał spoglądać w górę, wyrastają konary, które z kolei przechodzą w krótsze i dłuższe gałęzie. Czasem drzewa pysznią się królewską zielenią, czasem są czerwone i złote, czasem różowe i białe. A są chwile, kiedy, tak jak dzisiaj, gałązki pozostają nagie i bezbronne. Nieustannie zadziwia mnie ten proces metamorfozy i nieustannie chcę chronić te opuszczone przez życie istnienia, rozcinające korą powietrze.

Absolut wszechświata. Absolut rzeczywistości określającej konturem schematu swoją egzystencję. Jesteśmy nikim w tym absolucie. Uporządkowany świat rośnie według schematu. To, co z niego się wyrwie, umrze.

Codziennie patrzę na drzewa. Rozmawiam z nimi. Znam ich problemy. Zdarza się, że przytulam policzek do chłodnej, chropowatej struktury i zawsze słyszę wtedy bicie serca. Czuję puls drzewa. Szum jego krwi szumi mi w skroniach, szum jego krwi staje się szumem mojej krwi, jego krew staje się moją krwią. Mogę tak stać, opierając się o jego nagą pierś, godzinami.

Bywa, że czuję, iż naruszam intymność tego nagiego, odsłoniętego przede mną ciała, drażniąc je dotykiem. Bywa, że zawstydzony spuszczam nieśmiało wzrok, niegodny dłużej przyglądać się korze. Jest tuż obok mnie. Otwarta. Przegryziona zębem czasu. Wilgotna. Czuję jej obecność i odwracam wzrok. Czasem składam delikatny pocałunek na nabrzmiałej grudce pnia. Czerwienię się i odwracam wzrok. Moja bliskość jest jego bliskością. Zostałem obdarzony pocałunkiem. Odwracam wtedy wzrok. Zawsze odwracam wzrok.

Moje Drzewo rośnie obok mnie. Gdziekolwiek się nie obejrzę, zawsze jest tuż obok. Jest wyjątkowe, jest inne. Wyróżnia się spośród alei drzew oddzielonych dwiema kępami trawki i słupkiem. Znam każde zagłębienie na Jego pniu. Każde stare i nowe nacięcie. Udaję, że wiem, kiedy otuli się jakim kolorem. Zawsze udaję, chociaż nigdy nie wiem. To najpiękniejsze w naszej przyjaźni.

Czasem ogarnia mnie lęk. Strach paraliżuje całe moje ciało. Chcę krzyczeć. A jednak tego nie robię. Wiem, że Ono słyszy. Słyszy bezgłośny krzyk. Moje Drzewo całe jest przepełnione moim krzykiem. Nabrzmiałe od niego i napęczniałe. Falami, drganiami krzyku. Którego nigdy nie oddaję światu. Który chowam. Którego nie rozumiem.

Nie wiem, skąd się bierze. Ale czasem się boję. Boję się i chce mi się rzygać strachem. Czy może mi zabrać Drzewo? Czy może Drzewo? Co może Drzewo? Co potrafi?

Czasem czuję, że świat krzyczy zamiast mnie. Słyszę to. Donośny głos, który próbuje mnie obudzić. Dlaczego budzi mnie na jawie? Czy Drzewo jest iluzją? I skąd w ogóle ta myśl?



Czasem nie chcę już żyć. Nie chcę rozmawiać z Drzewem. Chcę zasnąć i obudzić się jako. Chcę krzyczeć. Chcę krzyczeć. Chcę krzyczeć. Chcę krzyczeć. Chcę krzyczeć. A jednak tego nie robię.

*

That cat's something I can't explain. (Lucifer Sam)

W przestrzeni pływają gałęzie Gałęzie są rozrzucone obok liści i przestrzeń, w której są zanurzone, przepływa swobodnie wokół nich. Plamy są różne. Są czerwone zielone żółte i niebieskie Fioletowe różowe i szare Brązowe białe i złote Są srebrne i pomarańczowe. Są plamy czarne. Ale nie chcę o tym mówić.

Gdy życie umiera. Gdy umiera? Gdy umiera Jeśli jest obrazem, śmierć pozostaje ostatnim aktem.

Przestrzeń jest duża, tak duża, że nie mogę objąć jej wzrokiem nawet, kiedy mrużę oczy. Wolno mi na nią patrzeć i to jest dar. Wolno mi ją widzieć.

Światło wschodzi i zachodzi po różnych stronach przestrzeni. Pojawia się i znika codziennie, gdy jego miejsce zastępuje ciemność Czasem nie widzę go bardzo długo, a czasem tylko przez moment. Zależy, czy mam w tym czasie otwarte, czy zamknięte oczy.

Akt obdziera nas z masek. Odbiera nam myśli, uśmiechy, grymasy, plany i cele. I oto stoimy, zupełnie nadzy. Nie mamy już czym zakryć duszy.
Przestrzeń widzę zawsze. Jest w świetle. I w ciemności. I w moich oczach, gdy je zamknę. Tkwi pod moimi powiekami. Śni mi się. Odwiedza mnie. Ale nigdy nie podchodzi na tyle blisko, bym mógł jej dotknąć.
Światłość jest biała żółta różowa albo czerwona Ciemność jest szara niebieska albo fioletowa Ciemność bywa czarna. Ale nie chcę o tym mówić.

Przychodzi w odłamach bólu. Cierpienia. Przychodzi w strachu.
Przestrzeń unosi gałęzie, które bardzo chcą dotknąć liści ale nie mogą, tak jak ja nie mogę dotknąć przestrzeni przestrzeń zawsze je oddziela, choćby były tak blisko, że prawie się łączą. Nic nie mogę na to poradzić. Wolno mi patrzeć na przestrzeń i to jest dar. Wolno mi ją widzieć.
Czasami nie wiem nie wiem, ile jest we mnie przestrzeni. Jak moje palce mogą się złączyć, skoro pomiędzy nimi jest przestrzeń. Zawsze jest. A skoro czuję dotyk, a nie może być to dotyk palców, czy nie jest to dotyk przestrzeni? Nienawidzę się za takie myśli Nienawidzę nie jestem godny i powinienem za nie zostać surowo ukarany. Dziwię się, że jeszcze nie zostałem to bluźnierstwo. To tak niedobre.

A jednak chciwie pragnę, by przestrzeń mnie wypełniła. Nie wystarcza mi to, że mogę ją widzieć, a to dar. Wolno mi na nią patrzeć. Chcę, by była we mnie i bluźnię tym pragnieniem.

I oto stoję, zupełnie nagi. Odarty ze strzępów życia. Stoję i krzyczę – przyjdź! Obejrzyj to, co zostało. Obejrzyj to, czego nie umiem już ukryć. Zajrzyj wszędzie. Rozszarp moje otwory i przetrzyj narządy. Jak pranie na tarze. Spracowane dłonie, trące białą bieliznę do umęczenia do krwi Zapach mydlin. Nigdy ci się to nie znudzi. No więc stoję, zupełnie nagi. Odarty ze strzępów życia. Stoję i czekam. Przyjdź.

Tak chcę, tak chcę, tak chcę. Tak bardzo, tak bardzo nienawidzę.
Kiedyś pragnąłem tego tak bardzo że goniłem niebieskość, to chyba był sen. Śniłem. Uciekałem od czegoś, ale nie pamiętam, od czego a może nigdy tego nie wiedziałem? Przestrzeń zbliżała się do mnie nie oddalała, a przybliżała! Byłem najszczęśliwszym wszędzie już za chwilę miałem stać się. Miałem być. Wszystko przed moimi oczami było niebieskie miałem zostać jej częścią! Czułem ból i przyjemność nie miałem już siły biec, ale biegłem Byłem…

Wtedy a wtedy na końcu na samym dnie niebieskości. Pojawiła się czerń. Zawahałem się Zwolniłem czerń była tam nie odchodziła, zbliżała wraz z niebieskością poczułem, że się rozpadam a ona pędziła w moim kierunku coraz bardziej rosnąc. Niczym światło w tunelu tylko że takie które jest ciemnością. Złą.

Pamiętam, jak odwróciłem się Jak zacząłem uciekać. Uciekałem, a przestrzeń opuszczała mnie z każdym krokiem przez chwilę czułem, że nie ma jej we mnie już ani kropli Teraz myślę rozsądnie i wiem, że przecież nie mógłbym bez niej istnieć A jednak wtedy czułem że jej nie ma. Że żyję bez niej jestem sam jestem kimś innym.

Czasami nie wiem. Czasami boję się niewiedzy. Boję się czerni. Ale nie chcę o tym mówić.

*

Well, oh baby, my hairs on end about you. (Terrapin)

Na końcu skweru rośnie rozłożyste drzewo lipy. Oparty o jego pień, siedzi tam teraz młody mężczyzna. Godzina jest późna, a on nie zamierza oddalać się dokądkolwiek. Przygląda się gwiazdom, leniwie wtulonym w spowijającą noc mleczną ciemność. Minuty mijają, a on wciąż patrzy, łagodnie lustrując przestrzeń swoimi nadzwyczaj jasnymi oczyma. Czeka. Rzekłbyś, że nie zdaje sobie sprawy z tego, iż znajduje się w najniebezpieczniej dzielnicy w mieście. Uznałbyś, że nie wie, iż okoliczne mieszkania tutejsi nazywają slumsami. Że, jakże troskliwi, opiekunowie straszą małe dzieci duchami więźniów, rzekomo zamieszkującymi mury wysokich, obdartych przez czas z tynku i farby, chroniących się sobą nawzajem przed wiatrem, budynków. Że studenci nie przechodzą wąskimi alejami, wracając z akademii na przedmieściach do centrum, choć jest to niewątpliwie najlepszy skrót. Że miejsce to, niepozbawione przecież swoistego uroku, cechującego to, co stworzone przez człowieka, a następnie przez niego zapomniane stało się na nowo lennem natury, jest swego rodzaju cmentarzyskiem człowieczeństwa. Że są ludzie, którzy nigdy nie zapuściliby się w te rejony po zmroku, a już na pewno nie dzisiaj… Rzekłbyś w końcu, że mężczyzna ten w ogóle niewiele pojmuje. I miałbyś rację, choć nie całkowitą. Wszystko zależy bowiem od punktu postrzegania. Od tego, co nazwiemy czymkolwiek.

Wyschnięte liście, oddające ostatnie krople barw powietrzu, swą obecnością dobitnie wskazują porę roku. Podobno ulubioną przez wszelkie demony, upiory i nieczyste mary. Pierwszego listopada na grobach zapalają się wyrzuty sumienia. Że nie byłeś tu przez cały rok. Że możesz tylko zapalić świeczkę. Że jesteś niczym wobec absolutu. Że w absurdalny sposób odczuwasz lęk przed tym każdym, pojedynczym końcem świata, znaczącym horyzont bliznami setek krzyży.
Elias wsłuchuje się w puls drzewa. Patrzy na gwiazdy, ale ich nie widzi. Tylko i wyłącznie przed jego oczyma rozpościera się obraz uporządkowanych punktów, pulsujących światłem, ułożonych naprzemiennie, oddzielonych od siebie jednakową ilością punktów ciemniejszych. Wszystko jest pełne harmonii, idealnie zjednoczone z materią, przybierającą schematyczne kształty.

Elias czeka.

Po chwili z mroku wyłania się nowa postać. Podąża w kierunku największego drzewa, mijając pozostałe, rosnące w jednej linii, oddzielone wąskimi pasmami trawy. Zatrzymuje się przed Eliasem, klęka i po krótkim momencie zastanowienia – siada obok niego na wilgotnej ziemi.

Również jest to mężczyzna, wysoki i szczupły, wręcz chudy. Rozbudowana klatka piersiowa unosi rozciągnięty, cienki sweter w kolorze niczego, a żebra wyraźnie odznaczają się na materiale wraz z każdym, niezdrowo płytkim oddechem. Skołtunione, przydługie włosy rozsypują się na wysoko postawionym kołnierzu starej jak świat, niemodnej jesionki. W ciemności nie widać nic więcej.

Gdybyś spojrzał ot tak, od niechcenia, na tych ludzi, zobaczyłbyś, że siedzą tuż obok siebie. Być może dostrzegłbyś dotyk dłoni i ruch ust, nic więcej. Ale teraz słuchasz. Patrzysz ich oczami.

Elias widzi przed sobą Istotę. Jest całkiem inna od otaczającego go, uporządkowanego świata równoległych linii i prostopadłych odcinków. Dlatego właśnie nazywa ją po prostu – Istotą. Jest inna od wszystkiego, co zna. Nigdy i nigdzie nie widział podobnej. Zdarzało się, że kątem oka dostrzegał zarys jakiejś twarzy lub sylwetki – mniejszej, większej, szerszej, węższej, szybszej lub wolniejszej od Istoty, jednak był on tak nikły, że Elias dawno temu uznał, iż są to zaledwie Jej cienie, rozproszone w świetle i dawno przestał zwracać na nie jakąkolwiek uwagę.

Istota nie jest uporządkowana, choć odnajduje w niej pewną symetrię. Jest dziwna. Jest nietypowa. Całkiem inna niż Drzewo, a jednocześnie do niego podobna. Coś w Niej mu Je przypomina.

Elias wyciąga rękę i drżącą, jak zawsze, gdy Istota jest blisko, dłonią delikatnie jej dotyka. Czuje gładką powierzchnię, przypominającą odarty z kory pień. Mimowolnie zaciska wargi, potrząsa głową i cicho syczy z bólu, współodczuwając wyimaginowane cierpienie. Palce odkrywają teraz śliski, wilgotny otwór, otoczony suchym, spierzchniętym łukiem. Elias rumieni się, przywołując w myśli obraz chorego drzewa. Otwory w korze pędów. Trociny w obrębie. Larwy wypełzające z owoców. Wcześniej trawiące je, przetaczające, w schematycznym układzie destrukcji. Śluz, wyciekający z otworu… Znów drży. Usta układają z powietrza krótki, cichy jęk. Nie przestaje przesuwać palców. Odnajduje dwie łuski, teraz opuszczone, kryjące w sobie coś, czego Elias boi się, czego nie potrafi zdefiniować i co Istota posiada na wyłączność. Coś, co Eliasa przyciąga doń jeszcze mocniej. Wyżej opuszki palców znajdują plątaninę korzeni, które unoszą się w powietrzu, w miejscu liści, zamiast spoczywać w ziemi. Kolejny dreszcz. To takie niepoprawne. Całkowicie wbrew porządkowi. Wbrew harmonii.

Natan ma zamknięte oczy. Słyszysz jego myśli.

„…Człowiek, którego znam, jest niski. Ma ciemne włosy, twarz dziesięciolatka, oczy tak jasne, że prawie białe i szerokie, jasnoróżowe usta. Wiem, że ma na imię Elias, ponieważ mówił mi to ale chyba nie pamięta o tym dlatego nie zwracam się po imieniu do niego. Uwielbiam. Moment, kiedy mnie dotyka. Zamykam oczy i czuję na policzku dotyk przestrzeni, którą przyciska do moich ust i powiek. Jest jedynym, który ją do mnie zbliża. On ją otacza On. Jej. Dotyka. Wokół Eliasa przestrzeń jest najjaśniejsza czasem myślę, że to on i jego oczy są jaśniejsze od niej ale taka myśl to. Bluźnierstwo. I nigdy nie wypowiadam jej na głos. Ludzie nie wiedzą o niczym – tylko ja widzę przestrzeń oni nie mają daru, więc nie utrzymuję z nimi żadnego kontaktu. Nie wiem czy Elias jest człowiekiem. Nie wiem, czy widzi przestrzeń, wiem tylko że go.”

Spójrz.

Natan otwiera oczy. Elias zamiera niczym czujne zwierzątko, oczekujące ataku, z dłonią przy jego szyi.

Spójrz.

Bo oto w tej chwili dokonuje się cud, nieujęty w słowa. Cud nieobjęty. Miłość próbuje przebić się przez osłonę. Zerwać pajęczynę z chorych powiek.

Spójrz.

Bo oto dzieje się cud. Bo na chwilę jej się to udaje.

To tylko moment i trzeba go wykorzystać.

– Nie wiem, gdzie jestem – szepce niepewnie Elias, wciąż patrząc Natanowi w oczy.

– Nieważne – słyszy ciepły, melodyjny głos.

Natan kieruje jego dłonią, tak, by palce przycisnęły się do obojczyka. Mruży oczy i syczy cicho z bólu. Bo oto wie, że czuje dotyk. Bo oto wie, że przestrzeń nie istnieje.

Elias patrzy. Elias nie widzi Drzewa. Elias chce krzyczeć. A jednak tego nie robi. Zamiast tego obejmuje dłoń Natana i opiera czoło o jego pocięty bliznami podbródek.

– Czy boisz się ciemności? – pyta tak nieśmiało i tak lękliwie, jak gdyby to nie on kierował swym głosem, tak rzadko zresztą używanym, ale głos kierował nim.

Natan obejmuje go. Coś w jego umyśle kotłuje się, szarpie, przewraca.

– Tak – odpowiada po prostu.

Gdzieś w oddali słychać skowyt psa.

– Dlaczego? – zmęczony, strudzony i wciąż nadzwyczaj nieśmiały ton.

– Tacy jesteśmy – słyszy Elias i wie wreszcie, o co pytał.

Powoli unosi głowę i znów tonie w ciemnobłękitnym spojrzeniu Natana. Jego Istoty. Tak różnej, a tak podobnej od Drzewa... Ten przyciąga go do siebie i ich usta spotykają się na ułamek chwili, krótszy niż pojedynczy ruch skrzydła, tnącego powietrze w locie.

Natan patrzy na Eliasa. Widzi, jak jego twarz tężeje, oczy zamierają w nienaturalnym, łagodnym spojrzeniu, a usta stygną w półotwartej samogłosce zdziwienia. Wie, że na nowo stał się drzewem.

Zapomina jednak o tym po chwili, gdyż widzi przestrzeń i czuje, że musi odejść. Przestrzeń prowadzi go gdzieś i atakuje. Przestrzeń wdziera mu się do uszu i każe biec.

*

Just try to see in the dark
Just try to make it work
To feel the fear before you're here (Close to me)


Wściekłość, szaleńcza złość, niechęć. Agresja.

P. z całej siły kopnął duży kamień, nędzny pomiot u jego twórczych stóp. Jebana szmata. Tak, uderzył ją. Raz. Co, kurwa, z tego? Jego dłonie mimowolnie zaciskają się w pięści na wspomnienie Mel. Zostawiła go. I to dla kogo? Matka kazała mu iść na groby. Jutro pieprzone Zaduszki. W domu znów będzie gnój, że wraca pijany. A może wcale kurwa nie jest pijany? Żeby to… Co, do..?

Tuż obok niego przebiegła jakaś para. Ludzie, trzymający się z ręce. Ręce. Złączone ręce. Ciało chłopaka przeszył dreszcz. I choć jego ograniczony umysł nie pojmował złożoności przyczyn ogarniającej go emocji, wyczuwał doskonale uczucie, tak jak przeczuwa niebezpieczeństwo leśny drapieżnik, stojący w obliczu sunących ku niemu świateł reflektorów. Czuł strach. Nie chciał tego. Strach jest dla czujących. Wściekłość zapaliła jego oczy. Na skronie wystąpiły krople gęstego potu, o nieprzyjemnym zapachu zjełczałego masła. Pojawiły się rozstrzelone, cienkie, niebiesko-sine żyłki. I właśnie wtedy go zobaczył.

Natan rozglądał się, w panice walcząc z przestrzenią. Miotał się, kręcąc w miejscu i bijąc dłońmi powietrze. Przestrzeń krzyczała mu do uszu. Wiedział, że w pewien sposób zdradził ją. Że tego nie zaakceptowała. Żył przecież dla niej, tylko dla niej. Była jego źródłem, nurtem i celem. A jednak nie chciał wracać. Bo by iść powrót od od nich do dostać wracać. Tylko dokąd?

Wściekłość i szaleńcza niechęć. Niebiesko-sina krew wzburzyła się.

Cios.

Dlaczego? Czy czuję przestrzeń?

Kolejny.

Żaden brud nie będzie gnił w tym kurwa mieście.

Jeszcze jeden, tym razem w brzuch.

Czy to możliwe, że to dotyk przestrzeni? Ona… Nie jest tym… Za co ją uważałem.

Jeszcze mocniej.

Porządek. W. Kurwa. Mieście.

Łzy. Jeszcze.

Nie powinienem był jej opuszczać.

Pierwsza krew.

Podniecenie. Ciepło na rękach. Ucisk w spodniach.

Krew.

Powinienem.

Żółć i powoli krzepnąca czerwień.

Więcej, więcej. Bo jestem panem. Twórcą. Na świecie nie ma miejsca dla brudu.

Więcej krwi. Ropa.

Powinienem. Jej nie ma On jest?

Mgła wokół. Trzask łamanej kości. Jeden, krótki krzyk.

Podniecenie. Wilgoć na spodniach. Pięści obdarte z jego skóry. Pełne jego krwi. Spijające ją.

Mocniej.

Elias.

Cios w skroń. Rozbita butelka. Szkło.

Nie potrzeba nam brudu.

Wydarta powieka. Metaliczny smak.

Elias.

Jeszcze raz. Jeszcze mocniej.

Zdychaj.

Jeszcze raz. Głowa uderza o bruk. Jeszcze raz.

Elias!

Ostatni krzyk jest głośny. Głośniejszy niż pozostałe.

Pierwszego listopada na grobach zapalają się wyrzuty sumienia. Że nie byłeś tu przez cały rok. Że możesz tylko zapalić świeczkę. Że jesteś niczym wobec absolutu. Że w absurdalny sposób odczuwasz lęk przed tym każdym, pojedynczym końcem świata, znaczącym horyzont bliznami setek krzyży. Nie podejrzewasz nawet, że to nie one ustanawiają koniec. Że koniec śpi w tobie, czekając tylko na moment, gdy będzie mógł się ujawnić. Gdy twoja pamięć ograniczy się do tego co nie ma i co jest. Omijając to, co trwa pomiędzy, niezdolne do samodzielnej obrony.

P. go nie słyszy. Szczytuje nad ciałem. Opuszcza dłonie, zbroczone krwią. Jest pełen dumy. On, który jest panem i twórcą. On zwalcza brud. Tępi śmiecie. Ustanawia zasady.

Wyciąga z kieszeni zapalniczkę. Błysk i trzask ognia. Taniec płomieni na kołnierzu płaszcza, rudym od krwi. Na plecach. Na spodniach. Na włosach. Wszędzie.

Patrzy na to z satysfakcją. Nie ma pojęcia, że pali drzewo. Teraz w geście triumfu przeczesuje palcami swoje krótkie, szczeciniaste włosy, mokre od potu, a teraz również od krwi.

Tuż przed nim kona człowiek, ale on nie widzi ani krzty ludzkości w drgającej ostatnimi konwulsjami masie, powoli przeistaczającej się w popiół.

Odchodzi. Już się nie boi. Zapomina o tym, że bał się kiedykolwiek.
Nie wie, że od tej nocy Eliasa nie opuści już strach. Że jego strach będzie coraz silniejszy.

Nie wie, że tej nocy Elias nie chce krzyczeć. Nie chce krzyczeć. Nie chce krzyczeć. A jednak to robi.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez selen dnia Śro 0:14, 16 Lis 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin