Yaoi Fan - Forum Literackie

Forum Yaoi Fan Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Tekst B *Noctem*


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

piorunia
MoonMasochist
<font color=#4B0082>MoonMasochist




Dołączył: 30 Kwi 2006
Posty: 488
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: zadupie niedaleko Gdańska ^^
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 22:58, 03 Kwi 2009    Temat postu: Tekst B *Noctem*

<center>Tekst B</center>


Na wstępie pragnę wyjaśnić dwie malutkie sprawy. Pierwsza jest taka, że zupełnie nie wiem, który tłumacz z nazwiska Montague zrobił, brzmiące jakże bardziej polsko, Monetcchi, ale ja się z nim nie zgadzam. Druga rzecz to to, że zdaję sobie sprawę z mnogości przedstawień „Romea i Julii” w sztuce teatralnej, filmowej czy plastycznej, oraz z tego, że możliwe, ze nikt z Was nie widział akurat tego, które zainspirowało mnie, ale mam nadzieję, że taki, a nie inny wygląd bohaterów nie będzie dla nikogo trudny do przyswojenia. A teraz <werbelki>

Fandom: Romeo i Julia

Bierz licho oba wasze… dywany? *

Umieranie nie jest za wygodne, jeśli chcesz wiedzieć. Prawdę mówiąc to jedna z najdurniejszych czynności, jakie kiedykolwiek wynaleziono. No i dobra, faktycznie nie może się równać z prasowaniem, bo tego przynajmniej nie trzeba ciągle powtarzać, ale litości – to że Ty czy ja mamy raz na jakiś czas tę wątpliwą przyjemność odkopać spod warstwy kurzu swoje kosmicznie wyglądające żelazko z miliardem guziczków… To o niczym nie świadczy. Możesz się ze mną zgodzić lub nie, ale moim zdaniem w średniowieczu strach przed śmiercią był tak powszechny, jak był, tylko i wyłącznie dlatego, że wtedy jeszcze nikt nie przejmował się zagnieceniami i problemem ich likwidacji.
W ogóle: co to jest za głupi pomysł, żeby w tekście, który ma być przyjemny w odbiorze, przywoływać tak głupi temat, jak prasowanie. Przecież to odbiera całą radość z lektury; dlatego wróćmy do umierania. Atrakcyjność literacką tego motywu zauważono strrrasznie dawno. Do tego stopnia, że jedno ‘r’ nie wystarcza.
Myślisz, że jak ktoś wbije ci – tym razem dosłowny – nóż w plecy, to zostaje już tylko krótkie fiku-miku spowodowane drgawkami przedśmiertnymi? Że niby takich kilka ostatnich chwil, w których można powyklinać wszystkich naokoło, a potem już nic? To trochę się z prawdą mijasz, żeby nie powiedzieć „pfff”.

Merkucjo otworzył oczy a po chwili wcale ich nie zamknął, bo choć brzmi to dramatycznie, jest dość głupie. Zobaczył czerń. Prawdopodobnie w tej sytuacji najwłaściwszym działaniem byłby atak paniki, jednak zamiast tego, mężczyzna odgarnął swoje ciemne włosy z twarzy. Spojrzał w lewo i w prawo, ale z żadnej strony nie zauważył nic niepokojącego, dlatego nie wydał z siebie jęku rozpaczy ani okrzyku zdziwienia. Nic go nie bolało i nie miał depresji. Naprawdę kiepska była z niego postać tragiczna. A ponieważ, prawdę mówiąc, nie wiedział, co robić, nie bawił się w szukanie zajęcia na siłę, tylko olał sprawę i leżał dalej tam, gdzie leżał. Gdziekolwiek to było. To nawet dobrze, że się nie ruszył, bo dzięki temu nastąpi zaraz zawiązanie akcji:
Nagle tuż nad nim pojawiła się jakaś dziwna, czerwona chmura, która kłębiąc się okrutnie stawała się coraz mniej chmurzasta, aż w końcu całkowicie zamieniła się w ciało. Stałe, trochę ciężkie i bardzo męskie. Ciało odziane było w fikuśne czerwone wdzianko, co tłumaczy kolor chmury. Otworzyło oczy, a potem zamknęło jedno z nich, bo ktoś w końcu musi być choć trochę dramatyczny.
Merkucjo spojrzał Ciału prosto w oko, poczym zrzucił je z siebie z impetem.
- Ty głupi kretynie – powiedział zirytowanym tonem. – Zabiłeś mnie!
Oko mrugnęło w osłupieniu. A potem nieopatrznie Ciało uniosło także drugą powiekę i nie zamknęło ani jednej.
- Kim jesteś? – Spytało. – I kim ja jestem?
- Tyba… ty baranie! – Odparł uprzejmie Merkucjo. - Nic nie pamiętasz?
- Nic. Czemu powiedziałeś, że cię zabiłem? Czemu miałbym to robić?
- Nie mam pojęcia, jakie głupie intencje tobą kierowały. Chciałeś zabić mojego przyjaciela, ale nawet tego nie potrafiłeś dobrze zrobić i zabiłeś mnie.
Ciało dodało w myślach dwa do dwóch i wysnuło z tego oczywisty wniosek – oto przed sobą miało Niespełnioną Miłość Swego Życia, która wybrała innego, a ono, z wielkiej rozpaczy, targnęło się najpierw na życie Miłości, a potem na swoje własne.
- Najdroższy! Przepraszam, że cię zabiłem! Obiecuję, że już nigdy tego nie zrobię, tylko mi wybacz – zaszlochało.
- Zwariowałeś? Nienawidzę cię!
- Błagam, nie mów tak! Przecież ja cię kocham!
- I weź tu takiemu tłumacz – mruknął Merkucjo pod nosem, a głośno dodał – Słuchaj, mamy tu jakąś niejasność. Ty też mnie nienawidzisz. Zobacz, jesteś ubrany na czerwono, widzisz?
- Oui, kolor miłości!
- A puknij się. To twoje barwy rodowe. A ja mam na sobie kolory domu twojego wroga, nie przemawia to do ciebie?
- Kolory nieba… - rozmarzyło się Ciało.
- Żadnego nieba, do diabła! Co z tobą? Powinieneś mnie nienawidzić!
- Jakże bym mógł? Nie wiem kim i gdzie jestem, nie wiem kim ty jesteś, ale tego, że cię kocham, jestem pewien!
I weź tu pertraktuj z takim upartym Ciałem. Merkucjo nie miał najmniejszego zamiaru, zwłaszcza, że dyskusja odbywała się na wyjątkowo niskim, konkretnie: przyziemnym poziomie. To mogło skutkować – w najlepszym wypadku – zaziębieniem korzonków. Na takie korzonki, jak wiadomo, najlepiej jest zaaplikować okłady z kota, ale jako, że żadnego kota w pobliżu widać nie było, mężczyzna postanowił zapobiegać, zamiast leczyć. Toteż wstał.
Ciało – cóż za niespodzianka – uczyniło to samo. Wszystko przebiegało bezstresowo, aż do momentu, który nastąpił w dwie sekundy później, mianowicie: zapragnąwszy spojrzeć swej Miłości głęboko w oczy, Ciało nie zobaczyło ich tam, gdzie należało się tego spodziewać, czyli naprzeciwko. Omal nie popadło w rozpacz z powodu zniknięcia ukochanego, jednak gdy smętnie zwiesiło głowę, by zobrazować swój smutek, dostrzegło, że stoi on tuż obok, tylko jest niższy. W związku z tym poczęło wyklinać w duchu swój wysoki wzrost. No bo naprawdę, po co mu było rosnąć, jeżeli teraz utrudniało mu to bycie romantycznym… Hmm, może jeśli będzie chodził na ugiętych kolanach, to jego ukochany nic nie zauważy? Spróbował stanąć w ten sposób, ale pozycja była wyjątkowo niewygodna.
- Romeo Montague, czemu cię tu nie ma? – Powiedział ciemnowłosy sam do siebie. W istocie odczuwał brak najlepszego przyjaciela przy boku – ich odwieczny wróg odgrywał pod jego nosem jednoosobową komedię, a on nawet nie miał z kim się z tego pośmiać. – Dobra, idziesz, czy nie? – Zapytał.
- Z tobą wszędzie, najdroższy – odparło Ciało. Merkucjo wywrócił oczami.
- Może jednak mów mi po imieniu, dobrze?
- Rad byłbym niezmiernie, ale go nie znam.
- Merkucjo. Mam na imię Merkucjo. A ty Tybalt. I chodź już stąd.
Szli. Byłby to nawet przyjemny spacer, gdyby którykolwiek z nich wiedział, gdzie się znajdują i dokąd zmierzają. I gdyby nie to, że się nienawidzili. I to, że Tybalt o tym nie pamiętał. No ale nie można mieć przecież wszystkiego. Miło by było opisać piękne krajobrazy, które mogli podziwiać w trakcie wędrówki, sęk w tym, że jedynym, co mijali, zarówno z lewej, jak i prawej strony, były spore ilości pustki. W tej sytuacji fakt pojawienie się na ich drodze wzgórza byłby naprawdę szokujący. Nagle, ni z tego, ni z owego, a jeszcze na dodatek całkiem bez żadnego ostrzeżenia, na ich drodze pojawiło się wzgórze. Nie mając żadnej ciekawszej alternatywy, mężczyźni postanowili wejść na jego szczyt, w nadziei, że stamtąd uda im się dostrzec… cokolwiek. Im wyżej się znajdowali, tym bardziej zbocze robiło się piaszczyste. W końcu dotarli na szczyt, a to, co tam ujrzeli, przeszło ich najśmielsze oczekiwania.
Ogromna, złocista pustynia rozciągała się daleko, jak okiem sięgnąć… a gdzieżby tam. Dobra, fakt, było tu sporo piachu, ale reszta krajobrazu zupełnie się nie zgadzała. Przed nimi znajdowało się ogromne, kipiące wspaniałymi kolorami targowisko. Merkucjo spojrzał kątem oka na Tybalta, który z kolei, zupełnie się z tym nie kryjąc, wlepiał w niego spojrzenie od dłuższego czasu. Ciemnowłosy zbył ten fakt milczeniem, po czym ruszył przed siebie. Jego towarzysz ruszył w krok za nim. Niebywałe. Szli alejką wyznaczoną przez dwa rzędy straganów stojących ciasno obok siebie. Na jednych leżały różnobarwne chusty, na innych finezyjne wyroby ze szkła. To tu, to tam, piętrzyła się wysoka sterta dywanów. Każdego stanowiska pilnował odziany w białą materię mężczyzna.
- Merkucjo, gdzie my jesteśmy? – odezwał się po dłuższym czasie Tybalt.
- Cóż, wszystko wskazuje na to, ze nie mam bladego pojęcia.
- Umm, może zapytajmy kogoś o drogę?
- Oczywiście. „Przepraszam bardzo, ja i mój towarzysz, któremu wydaje się, że się we mnie zakochał, troszkę tu zabłądziliśmy. Nie wiemy, co zrobić, bo nie mamy niczego, co moglibyśmy wam dać i nie mówimy po arabsku!” – rzucił na odczepnego.
- Wielmożni panowie szukają drogi, ale tego nie możemy wam dać… - Odezwał się, ku wielkiemu zdumieniu Merkucja, stojący w pobliżu mężczyzna. – To jest targowisko snów, wszystko, co się tu znajduje, to nocne marzenia zaklęte w przedmioty. Możemy wam dać wszystko, czego zapragniecie, ale uważajcie, ponieważ dotykając czegokolwiek, możecie przenieść się do czyjejś podświadomości.
„No pięknie, tylko tego mi jeszcze brakowało” pomyślał szatyn.
- Widzisz, widzisz – ekscytował się Tybalt – mówiłem, i patrz, udało się. To znaczy, nadal nie bardzo rozumiem, gdzie jesteśmy, ale wystarczyło zapytać! – Odpowiedziało mu milczenie, ale on, nie zwracając na to uwagi, radośnie trajkotał dalej. – I możemy sobie coś wziąć i… uuuau, co to jest? – Wykrzyknął, wskazując ręką na niewielki, zielony przedmiot, stojący na straganie.
- To kaktus, mój panie – odparł arab. – I to nie byle jaki kaktus, tylko magiczny. Spełni twoje trzy życzenia. Jednak uważaj, i wypowiadaj je roztropnie – dodał, wręczając roślinę Tybaltowi.
- Dziękuję ci – powiedział grzecznie Tybalt. – Patrz – zwrócił się znów do Merkucja – ja już coś dostałem, teraz twoja kolej!
- No dobrze, co powiesz na to? – Spytał, chwytając w rękę sporych rozmiarów złoty nóż. – Gustowny, nieprawdaż? Jak sądzisz, co powinienem z nim zrobić…?
- Och, jest piękny! Mógłbyś przypiąć go do pasa, pasuje do tej twojej niebieskiej koszuli.
- Rany, czy jesteś aż tak zaślepiony, że nie widzisz, kiedy ci grożą? – mruknął mężczyzna pod nosem.
- Przecież wiem, że nic byś mi nie zrobił – odparł Tybalt, po czym błysnął zębami w szerokim uśmiechu.
Merkucjo postanowił nie skomentować tego stwierdzenia, tak więc dalej szli w milczeniu. Za którymś z kolei stosem dywanów, zamiast kolejnego stoiska ze srebrami, koralikami, czy czymś tam, ujrzeli człowieka siedzącego na ziemi po turecku. Na głowie miał ogromny, fioletowy turban, na środku którego przypięty był błyszczący kamień w srebrnej oprawie. Przed nim stał okrągły, wyplatany kosz z pokrywką. Mężczyzna grał na piszczałce skoczną melodię. Zatrzymali się na chwilę, by jej posłuchać. Nagle wieko koszyka drgnęło. Merkucjo odruchowo chwycił Tybalta za rękę, po czym puścił ją jeszcze szybciej, komentując całe zajście krótkim „yłł”. Tymczasem pokrywa unosiła się coraz wyżej i w końcu ich oczom ukazał się wąż. Zwierzę wiło się w rytm muzyki, która stawała się szybsza i szybsza, aż w końcu umilkła, a wraz z wybrzmieniem ostatniej nuty, schowało się z powrotem do kosza.
- Uau – powiedział Tybalt – jak pan to zrobił?
- To proste, mój drogi – odparł fakir. – Wystarczy zagrać na piszczałce i mieć na sobie ten turban z hipnotycznym kamieniem. Chciałbyś spróbować?
- Oczywiście!
Więc zapraszam – powiedział mężczyzna, podając mu instrument.
Jednak w momencie, w którym palce Tybalta dotknęły metalu, wszystko, co do tej pory go otaczało, zniknęło. Znalazł się w jakimś dziwnym i ciemnym pomieszczeniu. Obejrzał się za siebie, mając nadzieję ujrzeć tam Merkucja, ale zamiast niego zobaczył jakieś trzy stworzenia. Posturą przypominały trochę kobiety, jednak nic więcej nie mógł dostrzec w tym mroku.
- Kim jesteście? – Spytał, ale nikt mu nie odpowiedział. Nie widząc sensu zadawania kolejnych pytań, trochę przestraszony, obrócił się i wyciągnąwszy ręce przed siebie podszedł do ściany. Zaczął macać ją w nadziei na znalezienie wyjścia. Nagle jego palce natrafiły na wystający, śliski kwadracik. Nacisnął go lekko, a wtedy nagle całe pomieszczenie wypełniło oślepiające światło. Blondyn odskoczył od ściany jak oparzony. Niestety, w związku z tym jego oczom znów ukazały się te dziwne stworzenia. Teraz wyglądały jeszcze bardziej przerażająco. Nie miały włosów, oczy miały okrążone niebieskim kolorem, a ich usta były szeroko otwarte.
- Czego ode mnie chcecie? – krzyknął wystraszony Tybalt. – Odejdźcie! – Jednak one wcale się nie ruszyły. W tym momencie mężczyzna przypomniał sobie o swoim magicznym kaktusie, którego, notabene, cały czas trzymał w ręku. – Chcę, żebyście zniknęły! – Zawołał, wymachując doniczką przed sobą. Nagle rozległo się głośne pyknięcie, i jedna z istot w rzeczywistości zaczęła maleć, aż został z niej tylko kawałek… czegoś, leżący na ziemi. „Ojej, to działa” pomyślał. – To chcę, żeby Merkucjo tu był!

Tymczasem Merkucjo stał na targu i przerażony patrzył na puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Tybalt. Nigdy nie pomyślałby, że to możliwe, ale w tym momencie poczuł się dziwnie osamotniony w tym niezwykłym miejscu. Do tego stopnia, ze zapragnął, by blondyn jednak pojawił się z powrotem koło niego. Zamiast niego pojawiły się jednak jakieś drzwi. Czarnowłosy podszedł do nich i nacisnął klamkę. Zamek natychmiast ustąpił, toteż, obejrzawszy się jeszcze raz przez ramię, Merkucjo przekroczył próg. Znalazł się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Cicho zamknął za sobą drzwi. Ku swej wielkiej radości, po raz kolejny nie wiedział, gdzie jest.
- Chcę, żeby Merkucjo tu był! – usłyszał przytłumiony krzyk.
- Tybalcie? – rzucił w pustkę.
- Merkucjo? – odpowiedział mu znajomy głos. – Gdzie jesteś?
- Nie wiem! Pomóż mi!
- Poczekaj, idę do ciebie! – odkrzyknął Tybalt. „No tak, tylko jak?” pomyślał. Na ścianie przed sobą zobaczył coś dużego i czarnego. „Czyżby okno?”. Podszedł bliżej, ale okazało się, że nic przez to nie widać. „Więc może obraz?”. Dotknął ręką lśniącej powierzchni. Jego palce natrafiły na wystający, okrągły element. Nie zważając na to, co stało się, gdy ostatnim razem coś nacisnął, blondyn zrobił to znowu. Nagle cała czerń gdzieś zniknęła, a przed nim na ścianie pojawił się… On sam, tylko ubrany w jakieś dziwne rzeczy. Zdziwiło go to tak bardzo, że nawet zapomniał się przestraszyć. On na ścianie jechał konno i wymachiwał jakąś liną, an końcu której zawiązana była pętla. W pewnym momencie rzucił liną przed siebie, a pętla zacisnęła się na ramionach jakiejś czarnowłosej postaci.
- Nie będziesz więcej łamał prawa w tym mieście, łajdaku ! – krzyknął Tybalt Ze Ściany. „Cóż za bzdura” pomyślał Tybalt „Przecież łamanie prawa to wyborna rozrywka!”.
Tymczasem druga postać na ścianie powoli uniosła głowę. Blondyn stanął jak wryty – to był Merkucjo. Merkucjo Na Ścianie spojrzał Na Tybalta Na Ścianie zbolałym wzrokiem.
- Proszę, zlituj się nade mną, panie – powiedział. – To nie mnie, a mojego brata bliźniaka szukasz.
„Jakiego brata bliźniaka? I co to w ogóle jest za postawa. Merkucjo, jakiego znam, nigdy nie zniżył by się do tego, żeby kogokolwiek o coś prosić… Co to w ogóle jest za dziwny, ruchomy obraz, czemu my tam jesteśmy i czemu zachowujemy się jak idioci?”
Tybalt Na Ścianie zamachał jakimś błyszczącym, metalowym przedmiotem, który trzymał w dłoni. Następnie wycelował go w kierunku Merkucja Na Ścianie.
- Tybalcie! – usłyszał głos dobiegający zza Ściany. – Miałeś mnie chyba ratować!
- To ty? Uch, to nie jest takie proste, bo…
- Nic nie jest takie proste, jak się wydaje!
Nagle z obrazu dobiegł huk. Tybalt zobaczył, jak Merkucjo Na Ścianie upada na ziemię, a z jego ust wypływa stróżka krwi. Zasłonił oczy, nie mogąc na to patrzeć.
- Merkucjo, najdroższy – zaszlochał. – Przecież obiecywałam, że więcej cię nie zabije, nie rób mi tego, nie odchodź!
- O czym ty mówisz? – usłyszał. Powoli opuścił ręce z twarzy. Teraz obraz znowu był czarny, tylko na środku znajdowały się jakieś białe napisy.
- Ty żyjesz! – krzyknął. Poczuł ogromną ulgę, że nie zabił Merkucja po raz drugi. To już było by świństwo, poza tym, kiedy zrobił to ostatnim razem, sam też całkiem szybko zginął, bo Romeo postanowił pomścić przyjaciela. Zaraaaz… o kurczę! Pamiętał, co się stało przed śmiercią! I w ogóle wszystko pamiętał! Tylko, że jakoś tak… głupie to wszystko było. – Poczekaj, już do ciebie idę! – Rozejrzał się jeszcze raz, ale nigdzie nie widział drzwi. Cóż, nie widząc lepszego rozwiązania, chwycił w rękę swojego kaktusa. – Chcę być po drugiej stronie tej ściany – powiedział. Ogarnęła go ciemność.
- Tybalt?
- Merkucjo? Gdzie jesteś?
- No… tu.
- Gdzie? – Blondyn wyciągnął przed ręce w kierunku, z którego nadchodził głos, próbując zmacać… to jest namacać Merkucja.
- Ała!
- Co ci jest?
- Nie wiem, coś mnie ukuło!
„Ups” pomyślał Tybalt, odrzucając kaktusa za siebie. – Jak dobrze, że jesteś – powiedział, ponownie wyciągając przed siebie ręce, które, już bez problemu, natrafiły na ciało Merkucja. Nie zastanawiając się nad tym, Tybalt przyciągnął go do siebie i zamknął w uścisku. – Bo najpierw było ciemno, a potem zrobiło się jasno, i były trzy straszydła, ale zniknąłem je kaktusem i jak się okazało, ze działa, powiedziałem, żebyś tu był, ale ty się nie pojawiłeś, tylko słyszałem twój głos, a potem byliśmy w obrazie, ale nie byliśmy sobą i ja cię tam zabiłem, a przecież powiedziałem, że cię nie zabiję i potem ty jednak żyłeś, a ja poprosiłem kaktusa, że chcę być przy tobie i teraz jestem, a w ogóle to sobie przypomniałem… - wyrzucał z siebie bezładną opowieść.
Merkucjo, który w sumie cieszył się, że nie jest już sam, i który dusił się tylko odrobinę, niezdarnie poklepał blondyna po plecach.
- No już dobrze – powiedział, nie zwróciwszy uwagi na kilka ostatnich słów wypowiedzianych przez Tybalta. – Teraz musimy jakoś stąd wyjść.
- Ale jak? Wykorzystałem już wszystkie kaktusowe życzenia…
- Coś wymyślimy – powiedział Merkucjo, wyswabadzając się s uścisku – a na razie daj mi rękę, żebyśmy nie zgubili się w tej ciemności.
Ręka była przyjemnie ciepła. Ściskała delikatnie dłoń Merkucja, kiedy ten po omacku szedł przed siebie. Nagle jego wolna ręka natrafiła na ścianę. Zaczął powoli przesuwać się w lewo, aż pod pacami poczuł jakiś mały, gładki kwadracik. Gdyby był Tybaltem, byłby już do tego przyzwyczajony, ale był sobą, więc gdy go nacisnął a w pomieszczeniu zrobiło się jasno, odskoczył od ściany jak oparzony, obrócił się i przerażony ukrył twarz w ramieniu blondyna. Ten uśmiechnął się błogo. Rozejrzał się po pokoju. Był bardzo duży i pusty. Pod sufitem, oprócz lamp, wisiała też jakaś dziwna, błyszcząca kula. W rogu pomieszczenia zładowały się schody.
- Nie bój się – powiedział uspokajającym tonem – i chodź, chyba widzę wyjście.
Merkucjo odsunął się od niego, w zasadzie trochę zażenowany swoim zachowaniem. Ramię w ramię ruszyli w kierunku schodów. Wspięli się po nich i trafili do jakiegoś korytarza, który, dla odmiany, był ciemny. Jedyne światło, jakie tu dobiegało, pochodziło z sali na dole. Ruszyli korytarzem przed siebie, co jakiś czas mijając drzwi, jednak wszystkie były zamknięte. No i jak oni mieli stąd wyjść? Trzeba to przyznać, byli zamknięci. Na końcu korytarza znajdowała się kamienna ściana. Cóż, do tej pory narracja trzecio osobowa i bohaterowie starali się łamać wszelkie konwenanse zachowań w opowiadaniach, ale ileż można? Dlatego, gdy Merkucjo odwrócił się w kierunku, z którego przyszli, nie zobaczył już korytarza, tylko przeciwległą ścianę.
- Wiesz, co myślę? Nigdy stąd nie wyjdziemy – powiedział. – Będziemy tu siedzieć, aż ktoś znajdzie nasze zbielałe kości.
- Oj daj spokój, na pewno coś wymyślimy. Byłem dziś w miejscach bez wyjścia już cztery razy, i jak do tej pory z każdego się wydostałem.
- A ja ci mówię, że nie. Umrzemy tu.
- No, nie umrzemy, znaczy, przecież my już nie żyjemy, więc…
- Racja. Zabiłeś mnie przecież.
- No ale nie wypominaj mi już tego...
- Teraz to już nawet nie wypominam, nie mam na to siły.
- To po co to powiedziałeś?
- Nie wiem – powiedział po chwili zastanowienia Merkucjo. Chciał spojrzeć na Tybalta, ale jego czarna grzywka znowu wpadła mu w oczy. Bardzo go to zasmuciło. – Grzywka wpadła mi w oczy – zakomunikował.
- Um, odgarnij ją?
- Ty mnie w ogóle nie rozumiesz! Nikt mnie nie rozumie!
Blondyn niezbyt wiedział, co zrobić w takiej sytuacji. Od rana przyzwyczaił się raczej do tego, że towarzysz rzuca mu kąśliwe uwagi i robi go w balona, a to, co mówił teraz, zupełnie nie pasowało do jego wcześniejszych zachowań. Kto wie, może to nadmiar kamiennych ścian tak na niego zadziałał? Swoją drogą, chyba każdy wie, jakie jest najciekawsze zastosowanie kamiennych ścian. Szatyn chyba tego nie wiedział, bo tylko się o nią oparł i zrezygnowany spuścił smętnie głowę. Tybalt podszedł do niego i nieporadnie odgarnął mu włosy z twarzy. Merkucjo uniósł lekko głowę.
- Czemu to robisz? – zapytał.
- Nie wiem, bo nie chcę, żeby ci było smutno…
- Nie, czemu w ogóle jesteś taki miły?
- No wiesz przecież.
- Ale nie rozumiem. Bo to jest jakaś dziwna sytuacja, przed śmiercią bardzo byś się cieszył moim nieszczęściem. A teraz o tym tak po prostu zapomniałeś… to dziwne.
- Może i dziwne – szepnął mężczyzna. – Ale chyba nie jest tak źle?
- Nie… Chyba nie.
Tybalt odgarnął tym razem swoje własne włosy i założył je za ucho. Cóż, może nie było to jakieś wielkie wyznanie, ale i tak od ich ostatniej poważnej rozmowy o uczuciach nastąpiła spora poprawa. Uśmiechnął się samymi kącikami ust – czas pokaże, co z tego będzie. Nawet nie przypuszczał, że ten czas będzie tak krótki.
- O kurczę – mruknął Merkucjo, zdziwiony tym, co właśnie do tego dotarło, po czym zarzucił ręce na szyję blondyna i przytulił go mocno. – Cieszę się, że nic nie pamiętasz – powiedział.
- No, ale ja pamiętam…
- Co? – krzyknął szatyn oburzony, wypuszczając go z uścisku. – I nic nie powiedziałeś?
- Ale przecież mówiłem… Poza tym, to…
- Ty, ty… draniu! – przerwał mu szatyn, po czym złapał go za kołnierz. – Powinienem cię udusić.
- Uch… jeżeli to ci pomoże…
- Nie cierpię cię! – Merkucjo pociągnął go w dół za ubranie, by wyładować na nim swoją wściekłość.
I tym razem zrobił to w sposób zupełnie przewidywalny na tym etapie opowiadania, mianowicie, złapał jego twarz w dłonie i przylgnął swoimi ustami do jego warg. Tybalt, mocno zdziwiony, już po chwili odzyskał rezon i oplótł swymi ramionami ciało Merkucja. „Całkiem ciekawe metody duszenia” pomyślał i uśmiechnął się w duchu. Szatyn zsunął jedną z rąk na jego kark, drugą zaś wplótł mu we włosy. Przymknął oczy, usta zaś, dla równowagi, rozchylił. Oparł się plecami o chłodny kamień, ciągnąc blondyna za sobą. Było mu dobrze. Tybalt pogłębił pocałunek, przyciskając swoim ciałem drobniejszą postać do ściany. Opuścił powieki, całym sobą angażując się w poznawanie zakamarków ust niższego mężczyzny. Jedna z jego rąk zaczęła powoli przesuwać się ku dolnej części pleców Merkucja… Nagle stracili równowagę. Tybalt otworzył oczy, tylko po to, by stwierdzić, że ściana gdzieś zniknęła, a na jej miejsce pojawiła się sterta dywanów, na którą upadli.
- Hm, chyba… byliśmy w czyimś śnie – szepnął.
- Nie wiem jak ty, ale ja chyba nadal jestem – odpowiedział cicho Merkucjo, po czym ponownie wpił się w jego usta.

Romeo otworzyło oczy, a potem szybko je zamknął. Otworzył je znowu i rozejrzał się. Dookoła rozciągała się pustka. Kompletnie nie wiedział, co zrobić, ale ponieważ leżenie w miejscu bez ruchu wydawało mu się pozbawione sensu, wstał i ruszył przed siebie. Gdyby nie działał tak pochopnie, zobaczyłby dziwną chmurę, unoszącą się w miejscu, w którym przed chwilą się znajdował. Ale jako, że wyznawał on zasadę o nieoglądaniu się za siebie, szedł szybkim krokiem w nieznanym sobie kierunku. Po pewnym czasie wędrówki stanął u stóp wzgórza. Począł wspinać się na zbocze, które z każdym metrem stawało się coraz bardziej piaszczyste. Gdy dotarł na sam szczyt, ujrzał przed sobą ogromny, kipiący setkami kolorów targ. Powoli zagłębił się między stragany, na których rozłożone były najrozmaitsze towary.

Julia otworzyła oczy, a potem szybko je zamknęła. Po chwili otworzyła je raz jeszcze i rozejrzała się dookoła. Nie zobaczyła zupełnie nic.
- Romeo, Romeo, gdzie jesteś, Romeo? – zawołała, jednak nikt jej nie odpowiedział. Nie wiedziała gdzie ani dlaczego jest, na dokładkę nigdzie nie było jej ukochanego, który wsparłby ją swoim męskim ramieniem. Przestraszona tą sytuacją uroniła jedną, gorzką łzę. Po chwili jednak doszła do wniosku, że siedzenie w miejscu i płakanie nie ma sensu, więc podniosła się z ziemi i ruszyła przed siebie. Szła i szła, aż doszła do wzgórza. Nie widząc innej możliwości, poczęła iść ku szczytowi. Droga była dość męcząca, zwłaszcza, ze od pewnego momentu stała się piaszczysta, ale Julia dzielnie pięła się do góry. To, co zobaczyła, gdy dotarła do celu, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Przed nią rozciągało się ogromne, kipiące setkami barw targowisko. Wbiegła między stragany. Na którymś z nich zobaczyła ozdoby ze szkła. Chwyciła w dłoń sznur wielobarwnych koralików. W tym samym momencie wszystkie stragany zniknęły, a ona sama znalazła się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Niestety, narrator jest wszechwiedzący tylko wtedy, kiedy ma ochotę, a Julia zupełnie go nie interesuje.

Romea zewsząd otaczały stanowiska pilnowane przez ubranych na biało mężczyzn. Chciał zapytać ich o drogę, ale, niestety, nie mówił po arabsku. Szedł wiec w milczeniu przed siebie, mijając stoiska z chustami i chustkami, wyrobami ze szkła i metalu oraz wieloma innymi, wspaniałymi rzeczami. Co jakiś czas zdarzała się też sterta dywanów. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, bo w zaistniałej sytuacji zupełnie nie interesowały go wystawiane towary. I pewnie szedłby tak bez końca, gdyby nie to, że w pewnym momencie się potknął. Kiedy spojrzał pod nogi, zobaczył, że tym, co stanęło mu na drodze, był przykrywany wiklinowy kosz. Pokrywa uniosła się delikatnie do góry, a ze środka zamrugały do niego dwa czerwone ślepia. Romeo odskoczył od kosza jak oparzony, uderzając plecami o pobliską stertę dywanów.
- …chyba nadal jestem. – usłyszał głos najlepszego przyjaciela tuż za sobą.
Odwrócił powoli głowę, a to, co zobaczył za sobą, było jeszcze bardziej przerażające, niż jakaś mała kobra w koszyku.

*Bierz licho oba wasze … dywany? – W oryginale: „Bierz licho oba wasze domy” (tłum. Józef Paszkowski) – słowa, którymi Merkucjo umierając przeklina zwaśnione rody.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Yaoi Fan Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin